czwartek, 14 września 2017

Steven Wilson - To the Bone (2017)




Po ostatnim albumie w moim mniemaniu nareszcie znakomicie wyważonym, dla innych zaś zbyt wyposzczonym (bo krótki, bardziej popowy, mniej progresywny) Steven Wilson w solowym wydaniu stał się dla mnie kąskiem smakowitym i z dużym apetytem, ślinką cieknącą oczekiwałem na posiłek nazwany To the Bone. Rozpoczęło się znakomicie, gdyż pierwszy singlowy numer zatytułowany Pariah, nagrany w duecie z Ninet Tayeb (to ta sama, która emocje podnosiła w Routine) zwiastował podobny zastrzyk uczuciowości, jaki w najlepszych numerach z Hand. Cannot. Erase gościł. Nie zdążyłem jeszcze na dobre zatopić się w tej świetnej kompozycji, a Wilson do netu wrzucił drugi numer. Song Of I, także duet, tylko z Sophie Hunger z zupełnie innej muzycznej beczki wyjęty intrygował mrocznym eksperymentalnym obliczem, w którym nowoczesna elektronika ożeniona zostaje z partiami instrumentów smyczkowych, zapewne także generowanych przez parapet. I wtedy, gdy zakładałem, że to będą dwa bieguny tego samego lądu Pan żartowniś z szelmowskim uśmiechem pochwalił się czymś co nazwane zostało Permanating brzmiące jak wypisz wymaluj owoc współpracy muzyków Electric Light Orchestra i Abby. Skoczna piosenka z ejtisowym bitem podbijanym rytmicznym pianinem, z lekka okraszona milusią gitarką. Co to było w szoku się zastanawiałem, czy natychmiast z plików będę usuwał ten numer gdy cały album przesłucham, a nie daj siło wyższa będzie tam więcej takich "perełek". :) Szczęśliwie to jedyna taka wolta na To the Bone, a ona sama pośród innych kompozycji przelatuje bezkolizyjnie i zaskakująco przyjemnie, chociaż przecież cała reszta zindeksowana pod jedenastoma tytułami zupełnie stylistycznie jest odmienna. Cały krążek tętni życiem, jest wielobarwny, bardzo eklektyczny i paradoksalnie w tej wielowymiarowości spójny. Kapitalny żywy otwieracz w postaci utworu tytułowego, bardzo wilsonowsko-jeżozwierzowy Nowhere Now, podobnie The Same Asylum as Before z pięknymi odcieniami brzmień gitarowych i mgiełką klawisza, czy mój ulubiony Refuge z tą podbijaną pod pianino perkusją i zjawiskowym solem po połowie harmonijki i wiosła - rzecz po prostu, która wzrusza, bardzo cholera wzrusza przecież twardego Mariusza. :) Dalej miniaturka Blank Tapes, czyli subtelna wymiana wokalna, po raz drugi z Ninet Tayeb poprzedzająca najbardziej żarliwy i konkretny People Who Eat Darkness, cholernie po linii Porcupine Tree z kapitalnych czasów zainicjowanych In Absentią. Wreszcie najbardziej progresywny kolos Detonation i finałowy, poruszający zwiewnością wokalno-instrumentalną Song of Unborn. Prawie tuzin doskonałości o różnorodnym charakterze, lecz jednym wspólnym mianowniku. Nim geniusz kompozytorski Wilsona, który zadziwiająco dobrze odnajduje się w nieco bardziej przystępnym niż to jeszcze kiedyś bywało repertuarze, jednocześnie nie tracąc nic ze swej wyjątkowości. Jeżeli mam słuchać płyt eterycznych to tylko w takim tonie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj