poniedziałek, 4 września 2017

Queens of the Stone Age - Villains (2017)




Kwestia oceny naturalnie zawsze zależy od poziomu oczekiwań, one zaś w prostej linii od tego do czego obiekt oceniany recenzenta przyzwyczaił. Bez obiektywizmu tylko subiektywna opinia w grę wchodzi, bo doświadczenia są indywidualne, chociaż pod wpływem wielu czynników zewnętrznych konstytuowane. Do tego gusta są różnorodne i to co piękne, to niezmiennie to co komu się podoba, a nie obiektywnie urodę posiada. Taki wstęp konieczny kiedy o nowym wyczekiwanym ogromnie albumie trzeba własne przekonania spisać, aby z jednej strony usprawiedliwić się w oczach zawodowych opiniotwórców, jak i z delikatnością potraktować te krytyczne oceny z którymi, już przyznaję się, absolutnie się nie zgadzam. Piszą ci co się znają i nie jest to żaden sarkazm z mojej strony, bo akurat wielu z nich cenie i szanuję - że Homme poszedł łatwą drogą w kierunku modnych dzisiaj brzmień i już niczym nie zaskakuje, że numery sklecił prostsze i do tego spieprzone później na poziomie studyjnym (kompresja sekcji czy coś takiego). Mam ja akurat ten handicap, iż o kwestiach technologicznym w procesie nagrywania i obróbki dźwięku moja wiedza znikoma, a odsłuch i przyswajanie dźwięków to w mym przypadku proces oparty na najprostszym z możliwych założeniu. Coś się podoba, niesie, kręci itd. ewentualnie odrzuca bądź względnie pozostawia obojętnym. A że Villains rajcuje mnie okrutnie toteż pewnie mam niedosłuch, bo nie czuję iż tutaj zabito dynamikę i spłaszczono sound. Może hipnotyzuje mnie tak, że tracę trzeźwą perspektyw mgiełka psychodelicznej melancholii, lub ten groove fantastyczny, taneczny flow, filozofia by w miarę ambitny ale rockowy przebój skroić, a nie silić ponad miarę. Może pastelowe tła klawiszowe, a może kokieteryjna interpretacja wokalna, ewentualnie pomysł na siebie w postaci hybrydy Elvisa i Davida Bowiego, wreszcie wcześniejsze kontakty z Iggy Popem i muzykami Arctic Monkeys. Pewnie wszystko razem skumulowane i do tego charakterystyczna pasja, styl i charyzma, gdyż Villains mimo że chwytliwe i takie cacuśne to oparte także na tych piłujących jazgotliwie gitarach, rytmice niestandardowej, brzmieniu odpowiednio szorstkim i klimacie co nieco podszytym awangardą i bohemą. Nawet jeśli nie jest to jeszcze dla mnie tak wielkie dzieło jakim było …Like Clockwork, to ma w sobie potencjał by po jeszcze chwili obcowania okazało się spostrzegane podobnie. Popisałem się naciąganą elokwencją? Podparłem asekuranctwem? Jeśli ktokolwiek nie zgadza się z tym osądem nieostatecznym, to nie ma po co się napinać, stroszyć piórek i zaciekle atakować moje stanowisko, bo ono wygłoszone przez człowieka który aż do poprzedniego krążka nie był w stanie zrozumieć fenomenu QOTSA, a przełom który nastąpił dopiero za sprawą doskonałego …Like Clockwork wkręcił go na całego w odkrywanie dyskografii zespołu. Zatem jaki ze mnie ekspert, z kim będziecie się tutaj spierać, do jakiego poziomu zaawansowania tematycznego zniżać. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj