wtorek, 12 września 2017

Tulip Fever / Tulipanowa gorączka (2017) - Justin Chadwick




Popełniłem błąd strategiczny, powodowany skuteczną próbą zignorowania wszystkiego, co wraz z premierą filmu w necie się pojawia. Zwiastuny i wszelkiej maści recenzje, tudzież opinie napotkane szerokim łukiem omijałem, aby w założeniu na czysto, bez obciążeń do obrazu podejść, bez sugestii świadomie, bądź podprogowo odbieranej. Bez wiedzy głębszej wybrałem się zatem na film, który jak z tytułu wywnioskowałem miał być mocnym kinem akcji, w którym nieliche rozróby z użyciem roztrzaskanych z samczą energią butelek po napojach winopodobnych miały być uskuteczniane. :) Wyobraźcie sobie, zatem jakie musiało być moje zdziwienie, kiedy siedząc w kinie pośród wyłącznie emeryckiego towarzystwa obejrzałem kostiumową produkcję o sercowych rozterkach powiązaną ściśle z wątkiem spekulacyjnego handlu cebulkami kwiatu, właśnie potocznie tulipanem nazywanego. :) Szok, niedowierzanie – panika, próba salwowania się ucieczką pomiędzy fotelami, po stopach zdezorientowanych staruszek wyrażających donośnie potrzebę wezwania ochrony! :) A poważnie? Właśnie, na poważnie to ja żadnym wielkim fanem melodramatycznego kina kostiumowego nie jestem, więc na Tulipanową gorączkę wybrałem się tylko i wyłącznie z nadzieją nacieszenia oczu zasłużenie popularną obecnie w branży filmowej Alicią Vikander i aby podziwiać spopularyzowany ostatnio przez Christopha Waltza styl gry aktorskiej „na Pułkownika Hansa Lande”. I w tych (nie tylko) aspektach obraz Justina Chadwicka absolutnie mnie nie zawiódł, bo Alicja była zjawiskowa i w tej roli absolutnie przekonująca - bez szarż z melodramatycznymi uniesieniami, łzami niczym ziarna grochu czy westchnień nadmiernych użyciem - och, ach i mdleje. Waltz natomiast jadąc tylko odrobinę na tym wpisanym już na stałe protokole „Landa forever” na szczęście zachował ciekawy balans pomiędzy absolutną dramatyczną powagą, a nieco groteskową pozą jaką sama rola uczuciowo zagubionego bogatego mieszczanina w trochę bardziej dojrzałym wieku od niego wymagała. W moim przekonaniu, w dużym stopniu jego zasługą jest wtłoczenie do dość przewidywalnej historii, gdzie wątek kamuflażu mocno naciągany, tak potrzebnej w miarę autentycznej i zaskakującej wiarygodności. Przez to Tulipanową gorączkę ogląda się niczym klasyczną tragikomedię w epoce napisaną i ze współczesnym wyczuciem do potrzeb filmu zaadaptowaną. Szczególnie obok aktorstwa wyrazistego i namiętnych scen z alkowy, od strony wizualnej to uczta wyborna, genialna plastycznie w duchu mistrzów pędzla, z urzekającym doskonałą scenografią klimatem Amsterdamu - dla przełamania pięknej, ale jednak jednowymiarowości z użyciem w kilku fragmentach zdjęć inspirowanych stylem kojarzącym się z ostatnimi produkcjami Terrence'a Malicka. Uczta z zadziwiająco dynamicznym montażem i jak powyżej nadmieniłem komediowym dystansem, przez co zamiast ciężkostrawnego, zalanego lukrem w emfazie melodramatycznego kloca uzyskano nieoczekiwanie całkiem lekką w formie tragikomedię z nakręcanym udanie wzrostem emocji, tuż przed zasadniczo nierażącym totalną banalnością happy endem.

P.S. Ja tylko o Vikander i Waltzu, a tu jasno i wyraźnie trzeba stwierdzić, że bez kapitalnych ról Judi Dench, Holliday Grainger i Toma Hollandera (rewelacyjny dr Sorgh!) to nie wyszłoby aż tak dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj