środa, 16 października 2024

Pod wulkanem (2024) - Damian Kocur

 

W sumie nie znam z autopsji wszystkich ważnych gdyńskich “tegorocznych” tytułów, ale wiem że nagroda dla Holland przez perspektywę branżowego kolesiostwa i ideologicznej mściwości śmierdzi - śmierdzi politycznie i lekko zaciąga tandetą artystycznie, bo to film bardzo dobry, ale skażony jednak reżyserskim szablonem i lewacką naiwnością, jak bym daleki nie był od sympatii prawicowych. Nie wiem czy Wrooklyn Zoo hipnotyzujący i czy Dziewczyna z igłą naprawdę jest obrazem wybitnym, ale już wiem że Pod wulkanem kontra Zielona granica, to ze trzy do zera dla filmu Damiana Kocura. Tak jak w jednym memisku do zrozumienia dano, iż gdyby to był Kotzur czy Couture, to branża by zupełnie inaczej jego twórczość oceniała i nagrody by się sypały. Ja jestem jak najbardziej po stronie Damiana i nie od dziś trzymam z nim sztamę, gdyż Chleb i sól doceniałem będąc już wówczas pod wrażeniem niezwykle czystej formalnie maniery reżyserskiej, która w przypadku Pod wulkanem także świadczy jak najlepiej o talencie reżyserskim jego właściciela. Stworzył on bowiem znakomite surowe (w sensie bez sztuczek fabularyzujących i przedramatyzowujących) studium sytuacyjne, przede wszystkim z perspektywy nastoletniej przeżywane, a jednocześnie w ujęciu rodziny całościowo rozpatrywane, gdzie bez tłumaczeń absolutnie klarowne emocje każdej z postaci, a dialogi tak naturalne jak tylko możliwe. Warunki urlopowe, a myśli wojenne - daleko od koszmaru ciałem, lecz duchem w jego epicentrum. Milczący krzyk, kotłowanie się myśli pod wpływem skumulowanego we wnętrznościach stresu. Bezradność, bezradność i jeszcze raz bezradność wobec sytuacji - bez względu jak bardzo z dzisiejszej perspektywy wydaje się, iż inwazja na Ukrainę była nieunikniona, tak wówczas gdy się miała teoretycznie rozpoczynać, to zapewne garstka zwyczajnych ludzi taki tragiczny obrót spraw zakładała, więc proszę wybaczyć i się nie wymądrzać. Łatwo oceniać post factum - trudno zakładać najgorsze scenariusze, gdy instynkt samozachowawczy raczej wbrew faktom optymistyczne z natury podpowiada. Bolało mnie serce po seansie, byłem po wygaszeniu ekranu dziwnie niespokojny. Noc miałem też trwożnie koszmarami wypełnioną, bez względu na ich tematykę i możliwe do zinterpretowania konotacje seans z pewnością na ich pojawienie też wpłynął, a jeśli nawet nie wpłynął bezpośrednio, to na pewno on się odkładając, nie pomógł w odnalezieniu spokoju. Wielkie istotą emocji kino nie krzyczy Ci do ucha - uwaga uwaga, ej popisuje się przed tobą! Ono przykucnie sobie i poczeka aż dojrzejesz aby je dostrzec i docenić. Nic nie sugeruje, ale coś mi tu wygląda że narodził się szef planu, który nie potrzebuje jakiejś “szumowskiej” kampanii promocyjnej aby zagościć w moim serduchu. Wystarczy mu wizja i realizacja wizji w formule niemal dokumentalnej z narracją jaka nie jest tuningowanym wymysłem jego, do której trzeba z zewnątrz dolewać paliwa. Tutaj wystarczy uwolnić tkwiącą silę w następstwach przeżyciach, stosunku i relacjach. Trzeba umieć być za kamerą tak, aby nie zagłuszyć tego co wyraźne lecz nieśmiałe. Tego co z dojrzałą klamrą, artystycznym sznytem metaforycznym (zdjęcia oceanu i ostre montażowe cięcia) oraz przejmującą ciszą na koniec wyrażone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj