sobota, 7 grudnia 2013

Black Sabbath - Live... Gathered in Their Masses (2013)




W perspektywie wyjazd i show w łódzkiej Atlas Arenie, a na ekranie telewizora już zapis koncertu, jaki wiosną tego roku legenda w Melbourne dała. Pełna sala, atmosfera rockowego święta i fachowo, aczkolwiek bez fajerwerków skonstruowana dramaturgia występu. W centrum trójka bliskich siedemdziesiątki typów, wspomaganych żywiołową grą sporo młodszego, ale ogromnie doświadczonego pałkera. I może to obrazą dla trzonu Sabbath będzie, ale w moim odczuciu współczesny obraz grupy bez dynamiki tego zwierzaka, byłby o wiele uboższy. Solidna, jednako statyczna jak zwykle postawa Iommi'ego i Geezera Butlera, plus tuptający, przygarbiony Ozzy, to za mało by energetycznie pobudzić zebranych wyznawców kultu Sabbath. Może właśnie dzięki wystylizowanemu na zbawiciela (czy może bardziej Billa Warda z lat 70-tych), fizycznemu Rage Against The Machine czy Audioslave, koncert ma w sobie sporo więcej werwy. Zamaszyste jego ruchy, pełne pasji uderzenia, pewnie nijak się mają do oryginalnego swingującego stylu Warda, jednak dają zdecydowany napęd sabbathowej maszynie. Szczególnie w efektownym, siłowym popisie z mniej więcej połowy setu. Z całym szacunkiem dla magii gry Billa Warda, w obecnym stanie zdrowia taka jego ekspozycja nie miałaby sensu, dlatego też wbrew malkontentom ja tam wiem swoje i ten toporny styl gry ani nie podcina skrzydeł zaprawionym w boju Panom z Birmingham, ani jakoś istotnie ich stylu nie zniekształca. Ot sprawna, dobra robota wynajętego człowieka, dla którego jakiś czas temu myśl o zagraniu z legendą zapewne byłaby marzeniem nierealnym. A tu niespodzianka i można by posikać się na jego miejscu ze szczęścia, że taki niewiarygodny przywilej w sensie artystycznego spełnienia czy finansowej satysfakcji się zdarzył. Druga kwestia podstawowa, znaczy co tam dziadziusie z pełnej szlagierów (piękne określenie ;)) kariery wybrali, by spalonym słońcem Australijczykom zaprezentować. Ano przekrój plus cztery numery z przeprodukowanej 13. Może mało, wybór ikonicznych kawałków nietrafiony, kwestia gustu, faktem jednako, że równie łatwo byłoby wybrać zupełnie inne kompozycje, a też wielu byłoby niezadowolonych - tak to już jest jak show grupy o wieloletnim stażu przychodzi obejrzeć, że wielość możliwości kulą u nogi artysty się staje. Szczęśliwie nikomu nie przyszło do głowy, by próbować zwiędłego Osbourne'a mierzyć przykładowo z wokalnym repertuarem Dio czy Tony'ego Martina. Dobra, przestaje pleść od rzeczy, bo wszystko co dzieje się obecnie wokół Sabbath na sentymencie do pierwszego składu się opiera i zupełnym absurdem byłoby wmieszanie w tą strategię innych etapów z kariery tego wózka ciągniętego z uporem przez maestro Iommi'ego. Chyba nie muszę jeszcze dodawać jak tam werbalna forma jedynego takiego, co z dekapitacji gacków show i PR konkretny potrafił uczynić, bo między wierszami bystry czytelnik moich wypocin pewnie odczytał już, że szału nie ma. Jak na typa co we wszelkich używkach swego czasu gustował, za kołnierz wylewać nie zwykł, to jego przygotowanie fizyczne całkiem niezłe i mimo ustawicznego tuptania i cedzenia niewyraźnego tekstów jest całkiem OK. Może i różnica byłaby znacząca gdyby Ozzy kiedykolwiek śpiewać potrafił, na szczęście ten dar był mu oszczędzony stąd wielkiego kontrastu nie ma. Gość z anty śpiewu potrafił zrobić profesje i but w ryj temu co ma czelność z maniery Ozza się wyśmiewać! Zamykam roztrząsanie kwestii formy z wiekiem powiązanej i na koniec słowa dwa odnośnie oprawy wizualnej, jaka dźwiękowej zawartości towarzyszy. Nic szczególnego, na kolana nie rzuca, ale w moim przekonaniu oszczędna scenografia z telebimem w tle, plus stonowana gra świateł nie zaburza możliwości skupienia się na sednie spektaklu. A nim oczywiście muzyka, nawet po wielu latach atrakcyjna w swej formie, już ponadczasowa, co tu dużo filozofować przełomowa dla historii rocka. Stateczni, wiekowi goście nie zawiedli i liczę jedynie, że przynajmniej do czerwca w dobrej kondycji i zdrowiu pozostaną, by w mojej pamięci ich oblicze legendarnym pozostało. Tego sobie i przede wszystkim Osbourne'owi, Iommi'emu i Butlerowi życzę.

P.S. Musze podzielić się spostrzeżeniem mojej sześcioletniej córki, kiedy Ozzy na scenie z ekranu telewizora łypał. Tato, co to za mumia? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj