czwartek, 19 grudnia 2013

Mustasch - Above All (2002)




Podkręcony albumem Ratsafari, który pewnym zbiegiem okoliczności w 2003 roku porwał mnie bez reszty - znaczy się u schyłku czasów, kiedy to odsłuchy nowych kapel czy wyczekiwanych premierowych krążków przy takim stojaku w Media Markt się zwykło robić. Wertując w chwilę później archiwalne numery magazynów muzycznych na reckę ich debiutu trafiłem, jaką wysmażył w Mystic Art niejaki Adam Darski, dzisiaj nawet babciom typ znany po swym pseudonimie. Tą ścieżką podążając dopiero po latach dane mi było z Above All się zapoznać, gdyż zakupienie płytki przez wzgląd na braki dystrybucyjne w naszym kraju było niemożliwe. Przepastne dzisiaj zbiory internetu, wtedy jeszcze z pewną nieśmiałością przeze mnie przeglądane, na tyle ubogie ówcześnie były, że Above All tam nie znalazłem. A szukałem ja bardzo intensywnie, szczególnie, że przekonany Ratsafari i laurką jaką Nergal płytce wystawił apetyt na konsumpcje jej zawartości miałem ogromny. Obszedłem się niestety smakiem i za kilka wiosen dopiero w pełni aromat debiutu "wąsa" poczułem. Przekonywał Adaś w tekście, że ci Szwedzi tak wiele Black Sabbath zawdzięczają i po sporej części rację tutaj muszę mu przyznać. Jednako dorzuciłbym jeszcze kilka innych kierunków z których na nich błogosławieństwo inspiracji spłynęło. Słyszę tam zdecydowanie, pewnie przede wszystkim za sprawą wokalnej maniery Ralfa Gyllenhammara wpływ Iana Astbury'ego i jego kumpli - szczególnie z okresu silniej twardszym rockiem przesiąkniętego. Szlachetne pochodzenie riffów równie mocno osadzone w stonerowej manierze, jednak nie tej co pustynnym piachem sypnięte, by brzmienie twardsze osiągnąć - mniej Kyuss, a więcej przebojowego Clutch, Audioslave czy rubasznego Orange Goblin (śmiała teza?) tutaj słyszę. A w detalach odrobinę zawartość krążka opisując. Hmmm..., na czele rytmiczny otwieracz w postaci Down in Black z kapitalnie zmontowanym doń obrazkiem poraża energią i witalnością - hicior, że tak używając popularnej terminologii go określę. Dalej obroty zmniejszając trochę ciężaru dorzucają, takiego perfekcyjnie groovem podbitego (I Hunt Alone), czy w zapętlonym motywie zaklętej perełki jaką Into the Arena oraz podniosły, majestatyczny Ocean Song, wyłaniający się niby z nieśmiałego pomrukiwania. Wszystko tu buczy, huczy, kłębi się ku radości mojej i mógłbym (oczywiście, że mógłbym) w nieskończoność sławić chwytliwy, nośny potencjał kompozycji na Above All wtłoczonych, jednako unikając przesytu lukrowania tym Panom podkreślę jeszcze walor plumkania w środkowej części White Magic, czy konkretnie zamykającego program albumu The Dagger. Cieszę się ogromnie, że przypadek sprawił mi taki prezent, poznał mnie z "wąsem" i chociaż po kilku świetnych longach ociupinkę się pogubili, swój ogon zaczynając konsumować i przebojowością numery przesładzając. Nadal jednak liczę, że z kolejnym krążkiem coś porywającego ze świeżą nutą zaproponują, a okazja już tuż, tuż bowiem info o nowym wypieku co pod znaczącym tytułem spakowany - Thank You for the Demon już śmiało w necie fruwa. Byle było za co mu dziękować.

P.S. Jeszcze tak na marginesie zastanawia mnie, że taki Nergal często podkreślając swój entuzjazm wobec witalnego, klasycznego rocka w swojej macierzystej formacji muzę w moim przekonaniu pozbawioną takiej swady taśmowo produkuje. Dobra, dobra - przecież trybie, że black/death to piekło, nihilizm i ogólnie na zmianę smutne i wojownicze miny. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj