środa, 22 marca 2017

Anathema - A Fine Day to Exit (2001)




Może to ten krążek z nowej ery Anathemy, do którego wracam z najmniejszym sentymentem, lecz za cholerę złego słowa o nim nie napiszę. Wyjaśniam wpierw z przymrużeniem oka, bo nie jestem złośliwym, krytykanckim małym kpem i długo pracowałem, by za takiego nie uchodzić, a akurat swoją pracę nad własnym wizerunkiem szanuję ogromnie. :) Na poważnie natomiast, bo to doskonale przygotowana porcja anathemowo rockowej muzyki, w której spotykają się inspiracje zarówno z okresu poprzedzającego A Fine Day to Exit jak i te wówczas na ekipę braci Cavanagh mocno oddziałujące. Czuć, że głośne deklaracje o ogromnym uznaniu dla Radiohead i Pink Floyd nie były w żadnym stopniu gołosłowne - tutaj rozwijane konsekwentnie nabierają dojrzałego charakteru i wyrazistych barw. Metalowe korzenie już dawno zeszły na plan dalszy i pozostały jedynie echem przeszłości, a do głosu doszły nowe fascynacje i świeże eksploracje. Anathema obierając progresywny kierunek popłynęła w piękne rejony, w których dźwięki stały się ilustracją emocji ludzi odkrywających własne ja. Chociaż brzmi to zapewne niczym tania emfaza i poniekąd z dzisiejszego punktu widzenia oczywistość, to takie są fakty, że wówczas nagrali po raz kolejny to, co im w duszy grało i za to zawsze uznanie im należne będzie. Zważywszy na fakt, iż potrafili własne uczucia ubrać w dźwięki intrygujące i poruszające. Patrząc na te kilka powyższych zdań, zadałem sobie pytanie – dlaczego akurat najrzadziej do A Fine Day to Exit powracam? Skoro to tak doskonała płyta, należałoby z nią częściej związek odświeżać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj