środa, 19 sierpnia 2020

Amy Winehouse - Back to Black (2006)




To jest tak, że kitu wciskać szczerość wrodzona mi nie pozwala, więc nie napiszę, że artystkę wielkiego formatu w postaci Amy, gdy z impetem wbijała się na listy przebojów dostrzegałem. To jest też tak, iż powodem braku większego zainteresowania jej twórczością i tym samym docenienia jej ogromnego talentu było zwyczajne zamknięcie się w metalowej bańce - wówczas już coraz częściej właściwie opuszczanej w poszukiwaniu innych niż tylko dostarczanych przez szarpidrutów muzycznych podniet. Retro rockowy boom był może jeszcze niemowlakiem, ale coraz częściej alternatywne rockowe granie, szczególnie po linii powiązań personalnych z muzykami wywodzącymi się ze sceny metalowej skradało moje serducho. Jednak o zagłębieniu się przynajmniej po kostki we współczesną jazzującą scenę r'n'b, która popowym szlifem nie gardziła nie było mowy. Nie jest jednak tak, że dzisiaj czternaście lat po premierze Back to Black siedzę po szyję w tego rodzaju gatunkowej ekspresji, a nawet myślę iż kolanek nie udało mi się w tym bogatym świetnymi artystami morzu zamoczyć. Jest jednak tak, iż kilka postaci luźno z nią powiązanych bez irracjonalnego wstydu na co dzień w moich czterech ścianach gości, a pisząc o ich twórczości tuż obok tekstów z pogranicza totalnej ekstremy umieszczając, nie odczuwam jakiegokolwiek dysonansu czy braku komfortu. Dotrwałem więc do chwil w których otrzymuję nagrodę, dotarłem w swoich muzycznych eksploracjach do miejsca gdzie eklektyzm zainteresowań dźwiękowych stał się naturalnym powodem do dumy. :) Bez oporów jakichkolwiek wszedłem jednocześnie w świat zupełnie jeszcze dekadę temu mi nieznany i choć takie evergreeny jak Rehab i tytułowy Back to Black oczywiście już u swej premiery poznać siłą rzeczy musiałem i fantastycznie już wówczas kleiły się do mych uszu (nikt tego nie mógł podejrzewać :)), to pierwsze pamiętne odsłuchy pełnej zawartości drugiego krążka Amy wiązały się z uczuciem obcowania z dwoma genialnie chwytliwymi numerami i resztą dość ciężkostrawną, przez co niezrozumiałą. Czas i osłuchanie dopiero przekonało, że Back to Black jest zbiorem niezwykle równych kompozycji, a każda z nich oprócz stuprocentowej zawartości nagich emocji w tekstach posiada także walor przebojowości fenomenalnie łączony z niebanalnością ambitnych rozwiązań rytmicznych i melodyjnych. Talent interpretatorski nieodżałowanej Amy genialnie spinał te dwa równoległe światy, czyniąc je przystępnymi i angażując słuchacza głęboko uczuciowo. Może powyżej więcej miejsca powinienem poświęcić dramatycznej stronie sytuacji w jakiej jej ostatni studyjny krążek powstawał? Może powinienem skupić się na jej krótkim i pełnym cierpienia psychicznego życiu, a nie na swojej (sprzedawanej dzięki blogowaniu) drodze do muzycznego oświecenia? Może wreszcie zanim wyłuszczyłem to tak jak wyłuszczyłem, to powinienem zaopatrzyć się w dziesiątki mega profesjonalnych reck i ultra rozemocjonowanych wspomnień i zrobić z nich bardzo mądra kompilację słów autorstwa innych? Niestety jest jak jest i mam pomysły takie jakie mam! Niestety jak ktoś umarł to nie żyje! Chyba że JEST wielkim artystą, to żyje w tym co stworzył i trzeba się skupić na emocjach związanych z jego dziełami. Co myślę w formie ascetycznej uczyniłem i jeszcze raz będę się starał uczynić, gdy akurat Frank będzie na tapecie. Wtedy też dla zasady napiszę kilkadziesiąt obowiązkowych truizmów o straconym młodym życiu u progu gigantycznej kariery i jebanym uzależnieniu od pierdolonych dragów! Pieprzyć je!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj