niedziela, 30 sierpnia 2020

Brutus - Nest (2019)

 


Parafrazując pewien znany kiedyś tekst popkulturowy (młodzi z pewnością nie znają), który brzmiał "nie ma na to żadnej rady, dziś (u mnie) śpiewają same baby", chcę z wielkim przymrużeniem jednego oka powiedzieć, iż coś mi się w gustach i guścikach w ostatnim czasie mocno pomieszało. Nie mam z tym absolutnie jednak najmniejszego problemu, bo trzymam się teraz kurczowo zasady, że jak coś mnie muzycznie kręci, to nie ma takiej siły, która bez znaczenia obiektywnego, drobnostki uczynić może argumentem na stanowcze "nie" przesądzającym. Dlatego też gdy uświadamiam sobie, iż więcej, lub co najmniej po równo pośród moich sympatii wokalnych kobitek i facetów przechodzę nad tym jeszcze do niedawna roztrząsanym faktem do porządku dziennego i słucham, słucham, słucham bez krępacji damskich wokalnych interpretacji. Zdarza się jednakowoż, iż pośród babeczek pojawi się taka, której "śpiew" brzmi niezupełnie śpiewająco i trudno mi wtedy przebić się przez taką ścianę, a więcej zdarza się tak wprost od niej z bólem łba odbić. Casus belgijskiego Brutus trochę właśnie taki jawił mi się na starcie, kiedy bez ogródek tłumaczyłem sobie, że to jednak nie dla mnie, bo gdyby Stefanie Mannaerts (tak na marginesie wykapana Lubica Zalatywój z kultowego Wina truskawkowego), częściej używała subtelnej quasi melodeklamacji, niż wchodziła w straszące moich sąsiadów wysokie rejestry (numer War), albo mniej się zwyczajnie wysilała (Techno), to ta paradoksalnie mocno soniczna, lecz w zasadzie przez sto procent trwania albumu pięknie kołysząca dźwiękowa mikstura kręciłaby mnie z miejsca i nie musiała przejść chwilowej kwarantanny. Przez wzgląd na miłość od pierwszego wrażenia do kompozycji Space czepiłem się Nest po raz kolejny i kolejny, aż zatrybiło. :) W końcu oprócz emocjonalnej melodyki nomen omen wwierciła się w głowę także maniera wokalna Stefanie, a całościowa formuła użytych prostych środków wyrazu do uzyskania wysokich częstotliwości w obrębie emocji, na całego pozwoliła oddać się zadumie niekoniecznie grzecznych form i konstrukcji aranżacyjnych. Ciężko określić jednoznacznie co też Brutus gatunkowo uskutecznia, bowiem sporo w ich muzyce sprzeczności i dysonansów stylistycznych. Gdzieś pobrzmiewają echa ambitnego emo-punka, ale najwięcej tu post rocka, tyle że w minimalistycznym ujęciu - bo przecież tercet na bas, gitarę i perkusję obsługiwaną jednocześnie przez wokalistkę, nie rozkręci się do utworów rozmiarów suity.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj