środa, 12 sierpnia 2020

Babyteeth / Zęby mleczne (2019) - Shannon Murphy



Niewątpliwie Babyteeth (doskonale metaforyczny skądinąd tytuł) jest projektem intrygujący, z silnym posmakiem niezależnego kina i godnymi festiwalowych laurów ambicjami. Niewątpliwie dodatkowo temat potrafi pobudzić wyobraźnię, szczególnie gdy widz rodzicem wchodzącej w trudny okres adolescencji nastolatki. Z tym że konfrontując wszelkie entuzjastycznie recenzje z efektem całościowym pracy sztabu dowodzonego przez Shannona Murphy'ego, ja przynajmniej nie wpadam w szał wyłącznie komplementów wystrzeliwania. Myślę że brakuje tu solidnego jednego, a najlepiej dwóch trzech interwałów, zakrętów w scenariuszu, które podniosłyby emocje na wyższy niż tylko letni level. Bez nich prowadzona narracja jest nieco nużąca, a nawet jeśli fabuła i zawarty w niej rozwój "akcji" dopinguje do zadawania pytań i oczekiwania gdzie/dokąd te wydarzenia bohaterów zaprowadzą, to bez silniejszego emocjonalnego uderzenia samo świetne aktorstwo i poruszona problematyka nie zagwarantowały przeżycia ponad poprawnie interesującego. Ale to opinia maksymalnie subiektywna, opinia widza ze względnie nikłym obyciem z kinem dalekim od mainstreamowego - bo dziwaczącym dla przede wszystkim wzniosłej reżyserskiej idei. To jednak nie będzie koniec opinii, bo przyznaję, że się dotychczas droczę! Paskudnie się droczę, bo ten potwornie poruszający dramat przez pierwszą (umownie wstępną) godzinę paskudnie droczy się ze mną, a ja nie cierpię takich podpuch, gdy ostatecznie wzruszenie odbiera mi łatwość oddechu. Toż to przyznaję właśnie, iż jestem na koniec w wielkim szoku, bo przecież trzeba by być głuchym i ślepym, by nie dostrzec jak przenikliwie dojrzały i wyczerpująco prawdziwy jest to dramat – uprę się, bez względu na szczególnie w pierwszej części jego zwodniczy charakter. Taką już Shannon Murphy wraz z Ritą Kalnejais (autorka scenariusza) koncepcję sobie wymyślili i brawa w sumie dla nich, że harmonijnie te dwie fazy budowania relacji postaci z widzem ze sobą skleili. Początkowa pretensjonalność (siląca się za wszelką cenę na oryginalność), która na starcie mnie (wtedy jeszcze nieświadomego) drażniła, dla dobra wstrząsającej dramaturgii (były radości i smutku interwały i te interwały targały) od połowy przestaje mieć znaczenie, by w finale  rezonującym realizmem cierpienia rozrywać człowieka na setki bolesnych strzępów i bez cienia przesady pozwolić już bez (nie na miejscu tutaj) droczenia orzec, iż jest to jeden z najdotkliwiej i najszczerzej poruszających filmów o "nim wyjdą wszystkie zęby stałe" umieraniu. 

P.S. „Gdy zegar tyka, zamknijmy oczy i czujmy” – łatwo powiedzieć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj