sobota, 29 sierpnia 2020

Ulver - Flowers of Evil (2020)

 


Nowy Ulver od piątku w intensywnym odsłuchu funkcjonuje, więc mimo iż dopiero przez dwa dni z nim obcuje, mam przekonanie, iż wiem o nim niemal wszystko to co zakładałem, że się natychmiast po premierze dowiem. :) Mam bowiem uzasadnione wrażenie, iż Ulver z dwóch ostatnich albumów, to formacja o zupełnie innych walorach muzycznych, choć trudno jej odmówić (w nawet dwudziestoletniej perspektywie zaglądania do jej przeszłości) charakteru czysto elektronicznego. Różnica jest przecież jasna, gdyż tam przed laty Norwegowie penetrowali znacznie ambitniejsze, dla mnie często i gęsto niezrozumiałe terytoria - co wiązało się z wielokrotnymi podróżami wgłąb krążków ich autorstwa, zazwyczaj zakończonych mimo prób właśnie porażkami. Szanowałem je wszystkie (bo kto by nie szanował), ale fanem nazwać się nie mógłbym. Dzisiaj sytuacja jest zgoła odmienna, a kontynuowany kierunek z poprzedniczki jest dla mnie ogromnym powodem do zadowolenia - ponadto nie ukrywam też zaskoczenia, bo mało było we mnie do momentu premiery pierwszego singla wiary w to, że Ulver wejdzie już na dobre na synthpopowe salony i będzie się czuł w skórze zdjętej z Depeche Mode i Alphaville komfortowo. Jak widać po kolejnym w ich bogatej dyskografii kroku w przyszłość, przyciasny teoretycznie gorsecik melodyjnego syntezatorowego grania okazał się leżeć na grupie Kristoffera Rygga jak ulał, a rozpoznawanie w pełni ich współczesnej twórczości w zaledwie dwa dni by móc spisać osobiste wrażenia, nie jest mam nadzieję dla tych znakomitych muzyków policzkiem. :) Ponadto dźwiękowa zawartość Flowers of Evil będąc bliźniaczo podobna do ultra przebojowego (jak na oblicze nazwy Ulver) The Assassination of Julius Caesar, pozwala by formalnością uzasadnioną było poniżej dopisanie wszystkich akapitów odnośnie stylistycznej i jakościowej formy jakie pojawiły się przy okazji refleksji wokół krążka sprzed trzech laty. Stąd bez jota w jotę cytowania mądrości o ejtisowym graniu z pogranicza synth popowej estetyki, wiadomo co autor tej refleksji ma w kwestii charakterystyki muzyki do dodania. Zastanawia się poza tym ten właśnie autor jak to jest, że jeszcze do niedawna ejtisowe parapety były passé, a dzisiaj z łatwością wyrywają się złośliwej profesjonalnej krytyce? Ta karuzela powracających trendów jest zaiście zjawiskiem niezwykłym i mimo, iż wszystko kręci się wokół osi z precyzyjną systematycznością, to jakby jej po prostu nie dało się nie przewidzieć, to i tak okoliczności i perspektywa zaskakuje. Nie było takiej możliwości by pośród moich ulubieńców jeszcze ponad pięć lat temu znalazły się takie na sentymencie do lat osiemdziesiątych tworzone formacje jak The Black Queen, Crosses, czy najmniej z nich jednak nostalgiczny w działaniach Algiers. A tu bach! Są i okupują czołowe miejsca na playliście. Tłumaczę sobie tylko, że to nie jest banalna kalka gwiazdorskich grup z mojego dzieciństwa, tylko zdecydowanie wielce kreatywna sztuka zbudowana wyłącznie na kręgosłupie wymienionych inspiracji. W każdym z powyższych przypadków mam na te tezy twarde dowody i silną argumentację. Na przykład taki Ulver nie zżyna wprost, gdyż czuć iż wciąż jest mimo wszystko ulepiony z progresywnej gliny, a w kompozycjach tych uznanych i szanowanych kompozytorów nie ma najmniejszych przypadków, bo wszystko się w nich kapitalnie zazębia i płynnie wynika z siebie. Wiem, że wszyscy zakochani w obecnym wizerunku legendy z północy nie zaprzeczą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj