środa, 15 września 2021

Blaze (2018) - Ethan Hawke

 


Nietypowa biografia. Raz ze zupełnie nieatrakcyjna dla przeciętnego widza, dwa że o człowieku, który tak naprawdę niczym przełomowo ważnym się nie wyróżnił. Kameralna i odrobinę monotonna, bo w poetyckiej nużącej formule utkana opowieść o country-bluesowym muzyku, który nigdy większej kariery nie zrobił, a jego nazwisko zapamiętane zostało jedynie przez fakt że kilka przebojów gwiazdom estrady napisał, a sam w aurze skromnego, aczkolwiek mega inteligentnego dziwaka, (czasem potwornie dzikiego i autodestrukcyjnego) zginął tragicznie - strasznie prozaicznie. Na pewno bohater to niezwykła osobowość, pozbawiona kompletnie potrzeby zdobycia sławy, żyjąca na marginesie, po swojemu, według całkowicie niepraktycznych zasad. Pewnie też irytująca i mecząca, bo życie z takim nieposkromionym odszczepieńcem, to chyba jednak żadna bajka - bardziej ustawiczny mentalny koszmarek, niż romantycznie spostrzega ekstatyczna włóczęga przez życie. Natomiast sam film o nim wydaje się idealnie uszytą, nielinearnie opowiedzianą balladą pod potrzeby osobliwej postaci skrojoną. Nakręconą z doskonałym wyczuciem tematu i kapitalnie oddającą atmosferę prowincjonalnej Ameryki. Ktoś napisze że nudny, ktoś inny potwierdzi że przegadany i większość tych przypadkowych widzów entuzjazmem nie będzie tryskała. Bowiem aby docenić wartość obrazu tak dalekiego od typowej sobotniej rozrywki z popcornem, nachosami i shake'm, trzeba najzwyczajniej kochać obrazy do których akompaniament z chrupaniem i siorbaniem nie bardzo pasuje.

P.S. Może Hawke to nie Coenowie i nie zrobił czegoś tak wyjątkowego jak wymienieni swego czasu w przypadku  Inside Llewyn Davis, ale w pewnym sensie bez względu na ogromny dramatyzm zamykającej sceny, mnie akurat bardzo przyjemnie przypomniał o tym właśnie dziele braciszków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj