poniedziałek, 18 lutego 2019

Anathema - Eternity (1996)




Jest jesień 1996 roku i Anathema wydaje Eternity, a ja pozostaje wówczas absolutnie nieświadomy, iż takie wydarzenie ma miejsce, jak i oczywiście że za około dwa lata wraz z premierą Alternative 4 dołączę na kolejne dwie dekady do grona fanów liverpoolczyków. Wpadnę bez żadnej kontroli w świat dźwięków jakie we wciąż ewoluującej stylistyce będą z pasją tworzyli - bez względu na ustawiczne przeobrażenia i systematyczne zarzucanie roli gitar na rzecz elektroniki. Wtedy jednak a.d. 1996 wiosła były wciąż kręgosłupem na którym osadzali poszczególne jeszcze niezbyt wyrafinowanie dobrane klocki. Ponadto wtedy też w zasadzie na poważnie Vincent rozpoczynał swoje zmagania z wokalną materią, bowiem to co prezentował na The Silent Enigma za cholerę śpiewem wówczas, jak i tym mocniej dzisiaj nie mogę nazwać. Spoglądając na jego postępy z perspektywy lat widać wyraźnie, że ten ongiś nieopierzony introwertyk posiadał zarówno charyzmę jako frontman, jak i właściwie całkiem niezłe możliwości głosowe. Skok jakościowy pomiędzy w/w krążkami jest nader mocno zauważalny i mam tutaj na myśli zarówno wokalną jak i aranżacyjną stronę materiału. I chociaż spoglądając z obecnego miejsca muzycznie wiele więcej i bardziej pryncypialnie później się wydarzyło, to głos Vincenta powyżej Eternity doskonaląc swe właściwości opierał się przede wszystkim na zmianach ewolucyjnych, nie rewolucyjnych. Technicznie rzecz biorąc pod względem muzycznym Eternity skonstruowane było zdecydowanie bardziej wyraziście od The Silent Enigma, a numery nabrały osobnego charakteru, który zawdzięczały przede wszystkim względnie wyrazistszej ich melodyjności. Mimo wszystko nadal jednak na Eternity jest bardziej metalowo, niż rockowo, a progresywność z którą już za kilka lat zwiążą własną przyszłość ogranicza się do powolnego rozwijania głównych tematów przede wszystkim za sprawą gitarowych pasaży i sporej ilości klawiszowych urozmaiceń oraz umieszczonego w środku stawki gilmourowego coveru. Jest nadal surowo i miejscami nieco siermiężnie - aranżacje poszukują płynności, a brzmienie bardziej oddycha gęstym od zaduchu powietrzem z sali prób, niż doskonałością wprost z kosztownego studia. To cecha istotna Eternity i wcale nie jej wada, że niewypolerowane brzmienie wraz z ogromnym ładunkiem emocjonalności dodaje muzyce cech autentyczności. Może brakuje tej produkcji wiele do wyrachowanej perfekcji, przez co pewne niuanse gubią się we wszechobecnym pogłosie. Może Vincent jeszcze nie wykorzystuje biegle walorów własnych strun głosowych, a w poetyckiej wymowie jest zbyt wielka doza egzaltowanej młodzieńczej naiwności, ale w tych dźwiękach słyszę wciąż wartość nadrzędną jaką szczerość artystycznej wypowiedzi, a nawet ten urokliwy pierwiastek nieporadności zamieniony poniekąd przy odrobinie dobrej woli fana w walor zaskarbiający sympatię. Urzekają mnie nadal ascetyczne melodie, instrumentalne interludia z teatralnymi samplami wciągają w pełną mistyki podróż w głąb własnych odczuć, a łkający głos Vincenta nadrabiający braki warsztatowe siłą nagich emocji przeszywa na wskroś. Już wówczas było czuć w Anthemie nietuzinkowy talent i prawdziwą wrażliwość (że odejdą aż tak mocno od korzeni mimo wszystko jeszcze nie), a jedyną słabością Eternity zakamuflowaną skutecznie pozostaje wyłącznie brak doświadczenia w pracy studyjnej. Oczywiście można się nie zgadzać. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj