czwartek, 28 maja 2020

Margaret (2011) - Kenneth Lonergan




Mimo, iż drugi obraz (w skąpym wbrew dojrzałego wieku dorobku zaskakującego zdobywcy Oscara za oryginalny scenariusz przed trzema latami), uważam za wartościowy, to coś mnie podczas tego przecież ciekawego potencjalnie seansu wyraźnie drażniło. To, co mnie przeszkadzało (a odnosi się do kwestii scenariusza), to nadgorliwie, w sensie bez powściągliwości skonstruowana fabuła, w której kluczowy wątek zostaje obudowany bardzo szerokimi kontekstami i tłem rozmytym, które nie mają bezpośredniego wpływu na to, co z punktu widzenia dramatycznego akurat w pomyśle scenarzysty i reżysera w jednym, jest najistotniejsze. Nie wiem, zadaje sobie pytanie czy to w tym przypadku było absolutnie konieczne, by przytłaczać widza przesadną ilością detali rozciągających fabułę do długości grubo ponad 120 minut? Obserwując przez znaczną część projekcji codzienność bohaterki, dopiero po prawie godzinie zaczynam śledzić istotę dramatu, będąc oczywiście pieczołowicie przygotowywanym na rozwój wydarzeń. Poddaję w wątpliwości sens tak rozbudowanego kształtowania tła i rozwijania kontekstów, bo brakuje w ten sposób produkcji dynamiki, a same punkty kulminacyjne nie pobudzają i intensyfikują emocji tak silnie jakby w bardziej okrojonej i zwartej formule (dokładnie mam na myśli sprowadzonej do esencji), zakładam czyniły. Ale mogę się mylić i nie mam chyba uzasadnionego powodu, aby nadmiernie krytykować założoną sobie przez Lonergana koncepcję. Poza tym problemem w moim odczuciu również była odgrywająca niepoślednią rolę, irytująca maniera sposobu komunikacji nowojorczyków. Wszystkich tych mieszkańców Wielkiego jabłka, szczególnie z tej intelektualnie ambitnej klasy średniej - artystycznie pretensjonalnie sprofilowanej. Kiedy jednak Allen robi z niej użytek dla rozrywki, to Lonegarn niestety korzystając z jej specyfiki poszedł krętymi ścieżkami w sztuczną i egzaltowaną ponad miarę rozterek tyradę. Gubiłem chwilami zainteresowanie historią, pomimo że jej znaczenie przecież ważne, bo obudowane wokół wielkiej tragedii człowieka. Trudno było mi utrzymać skupienie, a moje myśli zamiast koncentrować się na moralnych aspektach rozmieniały na drobne szczegóły produkcyjne i warsztatowe niuanse tej zaiste intrygującej i ambitnej, lecz też zbytnio przegadanej, a przez to monotonnej koncepcji dramatu. Widzę jednak dzięki niej, iż w ciągu zaledwie kilku lat, mimo że nic w międzyczasie fabularnego nie kręcił, to Kenneth Lonergan czasu nie tracił, wyciągając właściwe praktycznie wnioski, które zaprowadziły go jak w pierwszym zdaniu wspomniałem, do miejsca w którym nie tracąc charakterystycznej maniery korzystającej z rozbudowywanych losów bohaterów, osiągnął poziom mistrzowski, zasługując na najwyższe laury w roku 2017-tym za Manchester by the Sea.

P.S. Zauważę jeszcze jedno, że to coś szczególnego, iż pośród obsady nazwiska z hollywoodzkiej ekstraligi, a ich znaczenie i rola dość skąpa. Zagrali gwiazdorzy tym razem dla idei, a nie dla pieniędzy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj