niedziela, 17 maja 2020

Paradise Lost - Obsidian (2020)




W ekspresowym tempie quasi recka nowego albumu paradajsów na blogu ląduje, bowiem uważam iż trudno oczekiwać, aby chwytliwy styl wyspiarzy od lat eksploatowany nagle w formule skomplikowanej się objawił, szczególnie gdy to co na Obsidian umieszczono już po kilku odsłuchach w zasadzie za serducho chwyciło i swoją określoną w zamierzeniach formę uważam już przybrało. Pomimo impulsywnie krytycznego stosunku do obecnej ścieżki jaką raj utracony podąża i uparty brak wiary w stu procentową uczciwość okazywanej motywacji, wiem że będę tych typów smutnych na bieżąco słuchał, póki swoje po swojemu grać będą oraz w miarę systematycznie i konsekwentnie donosił co mi się nie podoba w ich wielbionej bezkrytycznie swego czasu (na wysokości Icon/Draconian Times) muzyce. W moim maksymalnie subiektywnym odczuciu obecnie, to od kilku krążków ten sam kurs, tylko tu raz przechył trochę na prawą, potem odrobinę na lewą burtę następuje - ze względnym manipulowaniem przepustnicą odpowiedzialną za rytm i prędkość. Takie bujanie bez większego przekonania uskuteczniają, a tu należałoby może pójść całą naprzód za intuicją bez obaw i kalkulowania. Ponadto twierdzę stanowczo, iż wieszczony przy okazji refleksji wokół poprzedniczki w postaci Medusy dojazd na biegu wstecznym do archaicznej retro ściany, przyniósł obecnie na szesnastym już albumie nawrót do grania na modłę początkowych prób powrotu do korzeni i mnie akurat on w więcej niż minimalnym stopniu przekonał. Bowiem inny kierunek w rodzaju dalszego mocowania się z doom metalem o death metalowych proweniencjach niebezpiecznie sprowadziłby muzyke PL do postaci echa "mackintoshowego" Vallenfyre czy nawet "współholmsowego" na ten czas Bloodbath. W tej jednak postaci zaproponowanej na Obsidian, mimo że kompozycje nie porażają świeżością ani nie zaskakują wielkim zwrotem, jest nadal ten właściwy duch paradajsowy, a brak szału schodzi na dalszy plan, kiedy fantastyczne wiosło Gregora nie tylko w emocjonalnych solówkach do głosu dochodzi. Chciałem przez to powiedzieć, że bez Mackintosha rzemiosła i tej jego romantycznej ekspresji już dawno dość toporne aranżacje konstrukcyjne pogrzebałyby legendę pod przyciężkiej topornością formułą. Póki co wiosło prowadzące pięknie pracuje (wspomagane wyrazistym bulgotem basu) i nawet jeśli jako całość Obsidian nie porywa tak jak chciałbym aby porywało (od ery przed One Second cholera na CIOS czekam), to napisać że nie mam ciar, gdy słucham poszczególnych fragmentów jakiejkolwiek płytki Brytoli, w tym właśnie tej teraz czas poświęcanej byłoby z mojej strony bezczelnym kłamstwem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj