sobota, 23 maja 2020

Evergrey - Torn (2008)




Nie stwierdzę bez cienia niepewności, ale i wahać się zbytnio też nie zamierzam, by oznajmić, iż Torn to najlepszy krążek w dorobku Evergrey. Przynajmniej ja darzę go na tyle dużą sympatią i wracam do niego za każdym razem w pierwszej kolejności i z wielką satysfakcją, zawsze wtedy, gdy nachodzi mnie ochota na mniejszy, bądź nieco dłuższy maraton z muzyką ekipy Toma Englunda. Wielkim plusem świetnych kompozycji znajdujących swoje miejsce w programie Torn jest zdecydowanie bardziej szorstkie brzmienie, które może małym, ale jednak kosztem selektywności stawia na siłę i moc płynącą z bezpośredniego ciężaru przybrudzonego brzmienia i ostro koszących, wybitnie jak na standardy Evergrey świdrujących wioseł. Być może to tylko subiektywne moje odczucie, bo jakoś nie było okazji by z innym fanem Evergrey skonfrontować swe odczucia, ale kiedy słucham bezpośrednio przed czy po powyższym serii krążków zapoczątkowanych Solitude, Dominance, Tragedy (1999), a zakończonej The Inner Circle (2004), mam bardzo wyraźne przeświadczenie, że powiew świeżości brzmieniowej czuję. Oczywiście posiadam wiedzę, że pewnego rodzaju zwiastunem przemian był poprzedzający Torn, niekoniecznie w stu procentach udany Monday Morning Apocalypse - na którym mimo prób odświeżenia formuły poprzez jej uproszczenie, zabrakło moim zdaniem po prostu oczekiwanej zawartości Evergrey w Evergrey (a co miało już miejsce właśnie na płycie wydanej w roku 2008). Torn bowiem to najczystszy, profesjonalnie wydestylowany Evergrey, a utwory składające się jedenasto-indeksową całość, po pierwsze klimatem i rozbudowanymi aranżacjami nawiązują do pięknej przeszłości, lecz po drugie właśnie za sprawą ukręconego brudnego soundu wnoszą dodatkowo odrobinę nonszalanckiej maniery, idealnie bilansując heavy metalowy ciężar z dark metalowym patosem. Stąd nie mam podczas odsłuchu Torn (czasem w przypadku innych albumów Szwedów drażniącego uczucia), że w tej pełnej wyobraźni emocjonalnej twórczości zbyt wiele emfazy zagościło. Ona tutaj jest oczywiście (nie wyobrażam sobie by jej zabrakło), lecz w formule która zbija wszelkie moje pretensje odnośnie jej cech irytujących. Szczególnie słychać ją w finałowych numerach i ich doskonałych aranżach bogatych progresywnym rozpasaniem i fantastycznie budowanym napięciem. Oddaje się więc po raz kolejny we władanie Torn i czekam na spełnienie, które nadejdzie wraz z finałem w postaci These Scars. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj