czwartek, 22 października 2020

Iced Earth - Horror Show (2001)

 


Ale bajka! Znaczy kreskówka! No znaczy zabawa literacką fikcją spod znaku budzących grozę u dzieciarni klasycznych postaci. ;) Natomiast bez złośliwości okazuję się, iż zasadniczo pod względem liryków nic się nie zmieniło, bowiem ekipa Jona Schaffera od zawsze lirycznie fajnie balansuje na granicy kiczu i akurat w konwencji heavy metalowej odnajduję się z takim przekazem znakomicie i nie można jej wskazywać paluchem (w odróżnieniu od połowy takich), jako grupy która jest najbardziej na bakier z dobrym smakiem. Kiedy wówczas trafiłem na pierwsze informacje dotyczące koncepcji albumu Horror Show, to przyznaję iż się zaniepokoiłem, że będzie to infantylny niewypał, a okazało się że zwyczajnie nie jest akurat tym czego sceptyczne wizje mi wtedy nie szczędziły. Trzeba zwyczajnie przejść ponad powierzchownym banałem tych wszystkich Dracul i innych, tym samym dotrzeć do głębokiego sensu ich psychologicznych konstrukcji. Najlepiej jednak skupić się na tym co w epickim heavy/thrashu najważniejsze, czyli czystej przyjemności obcowania z fenomenalnie oddziałującymi na emocje kompozycjami. Kompozycjami oczywiście dość wtórnymi, bo żadne nowe lądy nie są odkrywane, gdy fani to maniacy przywiązani do tego co było i będzie póki długie pióra nie odpadną, albo pokryją się całkowicie siwizną. Inną kwestią jest to co w rzeczywistości z tą grupą się stało, gdy genialny wokalnie Matt Barlow (stylistyka brana pod uwagę), postanowił skończyć ze sceną i zamienił metalowy na policyjny image. Wtedy się posypało - przynajmniej dla mnie. Dlatego też ja akurat złego słowa również dzisiaj o Horror Show nie dam powiedzieć, choćby się ze mnie dorośli śmiali. :) Sentyment do Iced Earth z Barlowem i jakość warsztatowa instrumentalnej roboty włożonej w Horror Show nie pozwala!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj