poniedziałek, 26 października 2020

The Afghan Whigs - Do to the Beast (2014)

 


The Afghan Whigs (jak podaję, mniej więcej za Wikipedią), amerykańska grupa muzyczna z Cincinnati w stanie Ohio, która tworzyła muzykę zaliczaną do rocka alternatywnego z licznymi nawiązaniami szczególnie w późniejszym okresie twórczości do soulu, to dla mnie sztandarowy przykład sytuacji, w której budzę się po latach w zdziwieniu, że taka ekipa istniała i w mainstreamie rockowym całkiem nieźle mieszała, kiedy ja nawet na wzmiankę o niej nie wpadłem. Faktem jest, że zamieszkując za smarkacza w kamienicy, to niełatwo było o kablową telewizję w której muzyczne kanały prezentowały ich twórczość. Ale nawet jeśli bliższy kontakt z MTV, czy innymi wówczas czołowymi stacjami muzycznymi z racji lokalizacji z opóźnieniem zaliczałem, to nie ma bata, musiałem chcąc czy nie chcąc trafić na któryś z obrazków The Afghan Whigs. Jedynym zatem wytłumaczeniem musi być stylistyka w jakiej Amerykanie rzeźbili, a która nie trafiała w mój gust na tyle mocno, by nazwa wbiła mi się w świadomość. Tak czy siak, do dzisiaj nie było też okazji, by szczegółowo zapoznać się z dorobkiem płytowym ekipy z Cinnicnati z jej najtisowego okresu. Natomiast zupełnie inne, bo bogate doświadczenie mam z ich krążkami nagranymi po niemal dwóch dekadach przerwy. Ostatni jak dotąd In Spades (pisałem, quasi recenzowałem - na ile poznałem i umiałem :)) uznaję za jedno z najmocniej na mnie na dłuższą metę oddziałujących odkryć roku 2017-ego, a poznany wkrótce potem wcześniejszy Do the Beast właśnie w tym momencie kładę na recenzenckiej tapecie. W kategorii "brytyjskiego rocka nagranego za oceanem", to rzecz niemal książkowa. Album stylistycznie kojarzący się z tym wszystkim co wyspiarze już od lat osiemdziesiątych z powodzeniem nagrywają i sprzedają na całym świecie jako najwyższej jakości produkt eksportowy o immanentnym dla miejsca powstania charakterze. Trochę żartu w tekst wbijam, ale gdybym był całkowicie świeży w świecie TAW i odcięty w stu procentach od notek informacyjnych znalezionych w necie, to bez odrobiny wahania uznałbym właśnie, ze to nuta wyspiarska - taki w niej intensywny urok klimatu brytyjskiego rocka. Tej charakterystycznej chwytliwej mieszanki dynamicznych gitar, klawiszy, plam instrumentów dętych i fantastycznych chórków. Niezwykle radiowego charakteru kompozycji, bogatych soulową wrażliwością i aranżacyjnym napięciem o fenomenalnie rozmarzonym pastelowym kolorycie. Okraszonych zabrudzonym, uroczo niewyraźnym brzmieniem, zagranych z wielkim zaangażowaniem i żarliwie emocjonalnie, za co odpowiadają przede wszystkim specyficzne wokale Grega Dulli'ego. Wokalisty technicznie średniego, zaś pod względem charyzmy wybitnego. Nikt kto pozbawiony sugestywnej indywidualności nie mógłby przecież z niedoskonałości zrobić znaku rozpoznawczego, który definiowałby najwyższą jakość frontmana. Mnie przynajmniej głos Dulli'ego w taki, wręcz wizjonerski sposób obecnie się kojarzy.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj