środa, 4 września 2013

Opeth - Still Life (1999)




Czwarta odsłona geniuszu Mikaela Akerfeldta w godzinie z hakiem zamknięta. Przełomowa nie tylko ze względu na zmianę bandery pod jaką wydana, lecz przede wszystkim za sprawą udoskonalenia proponowanej już od kilku lat wcześniej oferty. Tam gdzie jeśli moje przekonanie trafne na poprzednich produkcjach odrobinę nieporadne, dosyć jeszcze kwadratowe aranżacje dominowały, tu już płynność w manipulowaniu wątkami jest iście porywająca. Charakterystyczna już, wypracowana w mozole struktura utworów Szwedów pozostała nietknięta - subtelne akustyczne fragmenty z dyskretnym wokalem sternika formacji, co raz rozbijane potężną ścianą ciężko dudniących riffów, głębokim bulgotem piekielnego ryku oraz dla zrównoważenia skali kontrastu posmakiem chóralnych niemal zaśpiewów. I tu wtrącić muszę, iż growl prezentowany od lat przez Akerfeldta rozrywa membrany moich wychuchanych podłogowych Tonsilów w sposób niewiarygodny energią grzmotu w nim zawartą i ładunkiem napięcia odczuwalnego. Wszystkie elementy muzycznej mozaiki Opeth ze smakiem, odpowiednią dozą profesjonalizmu i artystycznej wrażliwości spojone. I chociaż to już czternaście lat służby tego albumu w mojej kolekcji muzycznych diamentów, krążek nadal intryguje i przede wszystkim zadowolenie z obcowania z nim przynosi. A Still Life tak naprawdę zaledwie początkiem fenomenalnej, dojrzałej ewolucji grupy do miejsca w którym znajduje się dzisiaj. Piękno w srebrnych krążkach zamknięte znaczy ścieżkę jaką Akerfeldt z kompanami od lat podąża.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj