poniedziałek, 16 września 2013

The Hellacopters - By the Grace of God (2002)


 


Bezpretensjonalna rock'n'rollowa furia, żywioł z przebojowym szlifem! Bez napinki, nadętej pozy czy uzurpowania sobie roli proroka, Mesjasza w otaczającej rzeczywistości! Kolejna to już ówcześnie była rockowa odsłona pełnego inwencji Nicke Anderssona - natomiast pierwotny mój kontakt z The Hellacopters. Do dzisiaj skuteczna to broń kiedy nerwica czy przygnębienie mnie dopada, kiedy piłkarze rodacy kolejne rozczarowanie przynoszą, politycy z troskliwymi minami kity wciskają, sąsiad od świtu kruszy mury udarem, a religijni fanatycy z każdej dziury niczym insekty wyłażą aby sprzedać mi zbawienie. Gdy w śniadaniowej telewizji na wszystkich kanałach dziennikarskie półgłówki rozprawiają o niczym lub co gorsze o ważkich sprawach kompletnie bez pojęcia dyskutują, robota w rękach za cholerę się nie klei, wysiłek systematycznie wkładany, niweczony brakiem rozsądku książkowych mądrali, polityka szefa destrukcyjna, a od wazeliny wokół przywódcy aż gęsto. Kiedy to w zlewozmywaku tony naczyń oczekują na pieszczoty w pianie, a zamiast rano wstać z pieśnią radosną na buźce, łeb napierdalający z trudem podnoszę - taki zastrzyk rześkiej energii sygnowany logo The Hellacopters bezcenny! Te dźwięki wbijają banana mi na gębę skutecznie, zasłonę pesymizmu zrywając. Może to i trochę wtórne, gładkie powierzchownie muzykowanie, jednak żeby zawieszonym zjebem lub sfrustrowanym histerykiem nie zostać - ochrona kapitalna! Long live rock'n'roll - long live Nicke!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj