piątek, 21 września 2018

The Wife / Żona (2017) - Björn Runge




Studium przypadku lub inaczej wiwisekcja dojrzałego związku, w którym niecodzienna koegzystencja od lat znosi złote jajka i pozwala osiągnąć najwyższe zaszczyty. Tak wyłącznie tajemniczo mogę napisać, aby nie spojlerować zdradzając tym samym niekoniecznie trudną do rozczytania, ale jednak kluczową dla fabuły tajemnicę Państwa Castelman. Trzymaną w ukryciu tajemnicę kulis, która z każdą kolejną sceną jest z odpowiednim dla umiarkowanego tempa wyczuciem napięcia stopniowo widzowi odkrywana. Jest w angielskojęzycznym debiucie Björna Runge zarówno cała paleta intensywnych dramatycznych ludzkich emocji, jest rodzaj suspensu oraz przede wszystkim przekonujący autentyzm. Jest w tej historii dobrze ograna, wykorzystująca nieco sprane triki fasada i skutecznie kamuflowane drugie dno. Oto bowiem na ekranie obserwujemy teatrzyk oparty na towarzyskim szlifie, ale pod jego powłoką bije mocno prawdziwe serce relacji głównych bohaterów. Nią jak się okazuje przez lata zbudowana współzależność, niebędąca paradoksalnie jakby wiele tropów wskazywało tylko zimną wyrachowaną grą, mającą na celu w miarę dostępnych możliwości zaspokajanie osobistych potrzeb. To właśnie uznaję za największy atut tego świetnie rozpisanego scenariusza, że wypychając na pierwszy plan oczywistości i wykonując ten świadomy manewr pod pretekstem stworzenia atrakcyjnego dla widza suspensu, dokonuje tuż za plecami swoistej wolty. Zaskoczeniem w moim może odosobnionym przekonaniu nie jest tutaj tajemnica sukcesu literackiego Pana Castelmana, a fakt że uczucia pomiędzy doświadczonymi współżyciem oraz dokonanymi kontrowersyjnymi wyborami małżonkami są prawdziwe i niezwykle silne. Odbieram zatem tą historię w kategoriach wykorzystania błyskotliwego twistu, jednako twistu w drugim planie, który dostrzegalny zapewne dla widza uważnie spostrzegającego tą wielopłaszczyznową, latami kształtowaną relację. Co jednak pozwala mi uznać film Björna Runge za wyjątkowy, to fakt że gdyby nie genialne kreacje Jonathana Pryce’a i Glen Close straciłby on w moich oczach na tyle sporo, że stałby się pewnie dobrą, ale tylko rzemieślniczą produkcją. Tak jak Glen Close przyćmiewa swoim doskonałym warsztatem każdą, w tym przypadku równie dobrą jak te pierwszoplanowe rolę (np. Christiana Slatera), tak Jonathan Pryce’a idealnie dopełnia ekranowy duet. Pełna maestrii aktorskiej opowieść o spełnieniu i życiu w cieniu spełnienia stała się dzięki fenomenalnej obsadzie niezwykle wciągająca, pozostawiając mnie po wybrzmieniu ostatnich niezwykle emocjonalnych nut w poczuciu doświadczenia kinowego, może akurat nie w sensie kompleksowego, ale z pewnością aktorskiego absolutu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj