sobota, 23 sierpnia 2025

Naked / Nadzy (1993) - Mike Leigh

 

Dwa uczucia mi towarzyszyły. Dwa odczucia odmienne - choć nie wprost skrajne. Jedno w trakcie, drugie po wybrzmieniu i zagospodarowaniu tego czego doświadczyłem. Obydwa uczucia względem Nagich złożone - nie łatwo opisywalne. Pierwsze nieprzyjemne, odpychające wręcz i tak samo powiązane z estetyką obrazu, jak i z charakterem środowiska oraz osobliwościami przyklejonymi do postaci. Drugie emocjonalnie bardziej stonowane, jakby związane z osadzaniem się koncepcji obrazu i treści we mnie i docenianiu pomysłu oraz realizacji, mimo że będac odrobinę złosliwym, to nie mam ochoty odszczekiwac pierowtnych mysli, że obejrzałem artystycznie nabrzmiały, a zarazem surowo-brutalny komediodramat, jaki w założeniu z groteską zapewne nie miał nic wspólnego, a wywoływał u mnie reakcję konsternacji z zagubionym usmieszkiem na gębie. Zwyczajnie wyszło rezyserowi szanowanemu i Szanownemu bardzo upiornie i na pół gwizdka wręcz amatorsko technicznie, a to może i zaleta jak i wada efektu. Najgorsze że nawet gdy dojrzałem do zauważenia tychże cech/walorów jakie krytyki uwagę na plus przykuły, to dotarło równolegle do mnie przekonanie, iż w tym dużo było aktorskiego nakręcenia, starania się wydobycia prawdy, dotarcia do problematyki rdzenia, lecz/ale zero przeżytych emocji (muzyka w wykorzystanej tonacji nie pomogła, ona jeszcze banalnie działania pogrążyła) co wyklucza ostatecznie szansę, bym postawił Nagich w okolicach, gdzie filmy dla mnie znaczące archiwizuję. Zdaję sobie sprawę, iż piszę o obrazie ze statusem wysokim i mam do rozpoznanie tematykę dołującą i ta autopsja upodlonych i upadlających, nadwrażliwych cynicznie nadaktywnych, różnego pochodzenia osobowościowego i dyspozycji psychicznych toksyków, w brutalnym świecie pozbawionym uwagi zawieszonych, to punkt spojrzenia wartościowy, tylko że jak zaangażowani artyści dwoją się i troją, może nawet popisują i nie dają rady odcisnąć większego niż teoretycznego, a praktycznie śladowego emocjonalnego na mnie piętna, to pozostaję naturalnie ostatecznie rozczarowany. Bez względu że detale pojedyncze podchwyciłem i zapamiętam przykładowo te poddane działaniu wilgoci plakaty wówczas jeszcze undergroundowego Therapy? sprzed zaistnieniu szerzej dzięki przebojowi Diane. No! No bo co, jak inaczej? A może jeszcze zmienię zdanie, bowiem coś mi tam pulsuje we łbie dając do zrozumienia, że może niekoniecznie się nie mylę. ;) Tak czy inaczej, mocno pomieszane mam odczucia, co też całkiem nieźle jednak dla Nagich na przyszłość wróży. Bo to nie jeden tytuł na pierwszy dłuższy rzut oka odrzucałem, by jak czas zrobi swoje, nie zmieniając o 180 stopni zdania, przepchnąć z marginesu w kierunku względnego kultu. 

piątek, 22 sierpnia 2025

Dies Irae - Sculpture of Stone (2004)

 

Gdy nabieram smaczka na polski death metal, to nie sięgam po krążki najbardziej utytułowanego w stawce Vadera, ani w sumie żadnej z innych kapel jakie swego czasu zbudowały legendę polskiej sceny śmierć metalowej, tylko kładę łapska na czymś do czego swoje większe i mniejsze trzy grosze dorzucał Jacek Hiro. Z pełnym szacunkiem rzecz jasna dla tych wszystkich muzyków z naszego ojczyźnianego łez padołu, którzy metalowy sound zdominowali gęstym, wypieszczonym klasycznym rodowym death'em, w brzmieniu tak charakterystycznie wykręcanym przez rodzime studia, to jednak niekoniecznie czuję się komfortowo gdy rąbanka raczej antymelodyjna do moich steranych uszu dociera. Kręci mnie soczyste mielenie, ale niepozbawione waloru chwytliwego, a tego na Sculpture of Stone absolutnie nie brakuje. Pełnoprawny i suwerenny organizm, a nie jakiś efemeryczny projekt muzyków związanych z Vader (tak pisano o nich w 2004 roku) zasługiwał już od niemal początku istnienia na największe zainteresowanie, bowiem prezentował za każdym razem gdy wydawał nowy album tak intensywnie, jak oryginalnie i dojrzale, a najbardziej to idealnie wiązał w sobie agresję, brutalność i przejrzystość aranżacyjną z melodyjnym sznytem, jaki z pewnością sprawdzał się znakomicie w warunkach koncertowych. Bił z tego sterylny chłód północy, inspiracje wiadomego pochodzenia sceny goteborgskiej, lecz słychać było wyraźnie również tak samo akcenty brytyjskiego biegania po gryfie i wycinania wspomnianych idealnych do headbangingu riffów złożonych nie tylko z rytmu jak i melodii, ale i nie brakowało puszczania oczka w kierunku europejskim holenderskim (groove), czy amerykańskiej specyfiki gatunku - gęsto, intensywnie. Taka niby hybryda wpływów, która posiadała jednocześnie akcenty produkcyjne specyficzne jedynie dla polskich warunków studyjnych, przez co nie było mowy aby gdzieś na zachodzie fani stylistyki na pełnej w temacie nie wyczuli skąd ten żywioł przybywa. Żywioł jaki bez chwili zawahania na polskim podwórku określam rodzajem all star bandu, bowiem wiosłowali w nim najlepsi/najbardziej wówczas rozpoznawani, na basie zapier***** i darł ryja niczym w-Kurwiony wieprz człowiek też ze statusem, a bębnił u swego (jak się okazało) schyłku nieodżałowany/pożegnany mistrz/legenda fachu i fan dobrej zabawy na granicy życia i śmierci, więc ekipa zaiste była to tak godna jak i z potencjałem. Z potencjałem który się rozmył, bądź przez losowe okoliczności po prostu sczezł i tyle. Pozostały dwa krążki w ich stylu i jeden na jakim jeszcze ten właściwy wyrazisty koloryt się wykuwał. The Sin War i Sculpture of Stone zaliczam do ekstraligi naszego death'u, co nie jest zaskoczeniem skoro może i one mnie nie ukształtowały, ale na pewno ustabilizowały moje kierunkowe gusta. Słuchało się tego niegdyś znakomicie - słucha się tego doskonale i dzisiaj!

czwartek, 21 sierpnia 2025

Only Lovers Left Alive / Tylko kochankowie przeżyją (2013) - Jim Jarmusch



Jak zauważać zwykłem - kino "dżarmusza" MaryJusza raczej nie rusza, choć bywa że zdarzy się tak iż jednak trafi i odpowiednie struny poruszy. Najczęściej jednak objaw z nim kontaktu, sprowadza się do przekonania, że to kino osobne i w niezrozumiały sposób jednakże intrygujące, lecz żeby podczas z nim kontaktu przeżywać wybitne emocje to to, to nie. Szanuje ale nie kocham - coś dla siebie zazwyczaj w tym co już posmakować zdążyłem znajdę, jednako abym po tym co skosztowałem wpadał w entuzjazm nie do powstrzymania, bo mnie ściśnie i ono wyciśnie, a może najzwyczajniej sprawi mi nieokiełznaną przyjemność - to powtórzę, iż to to, to nie. Pobuja ale na więcej jak dotąd, to wyrażając się bezpośrednio, a więc dosadnie wulgarnie - ni ch**a szans nie ma/nie było! :) Dlatego seans z Kochankami odbieram poniekąd jako wyjście z dość mocno obudowanego moimi stereotypami przekonania i stwierdzam, że tak tak, to było dobre i na swój sposób lajtowo mroczny i zblazowany piękne, tak jak piękne było w kontekście dark romantic. Na klimat nie mam co narzekać, bowiem ma to to nastrój w którym można się zatopić, a jak ktoś podatny na czar "gram na lirze w klimaty wampirze", to zapaść się w tym mu rozumiem nie było trudno. Poza tym humor "dżarmuszowy" gdzie ironia przenika się ze wspomniana blazą i gdzie intelektualna błyskotliwość (czasem wprost, czasem intensywnie metaforyczna) na własnych odrębnych zasadach funkcjonuje, ma prawo zjednywać sobie sympatię artystycznych jednostek z dużą dozą ambicji kojarzenia z nietuzinkowością. W tym przypadku mniemam, iż Jim postawił bardziej na urok niż rozkminę, nie rezygnując nazbyt mocno mimo wszystko z tego drugiego - poddał się fali nostalgicznego przypływu, bądź pozwolił pulsować popkulturowemu światłu od którego rzecz jasna kultura wampirza stroni, jak i głównie opowiedzieć długą historię miłosną, w której mit krwiopijczy wizualnie poetycko-praktyczny (ta oto mitologia obudowana rytualnością) naprawdę fajnie rezonuje. Bez względu na fakt krytyczny narracyjny (łyżka tego na dz), a sprowadzający się do niekoniecznie w maksymalnym stopniu spójnej tejże, jaki nieco męczyć może. 

środa, 20 sierpnia 2025

Bird (2024) - Andrea Arnold

 

Bolesny, ale jakże budujący seans. Naznaczony traumą, przemocą i smutkiem, ciepło zatopiony w magicznym realizmie, podkreślającym jego metafizyczny wymiar. Historia Bailey (znakomicie pyskata chłopczyca Nykiya Adams) - dorastającej dziewczyny o gołębim sercu i poetyckiej duszy, nie znajdującej zrozumienia wśród otaczającego ją świata. Przełomem jej życia, jak i przełomem całej opowieści Andrei Arnold, staje się Bird - niespodziewana, dziwaczna i urocza nad wyraz postać w falbaniastej spódnicy czyli smutnooki Franz Rogowski. Bird, który zmienia bieg wydarzeń i uczuć. Postać uskrzydlona, uskrzydlająca, choć sama z podciętym skrzydłem. Film, który napawa nadzieją pośród beznadziei, który drąży duchowe korytarze i ogrzewa od środka serducho. Zostaje tam na zawsze! 

P.S.1. Inaczej baśniowo o patusach w klimacie realizmu magicznego, z roztrzęsioną kamerą z łapy, zaskakująco poetycko, kapitalnie zszywając obrazy z dźwiękami, z gigantycznym udziałem duchowego zaangażowania w surowym, szalenie mimo bezpośredniego społecznego przekazu emocjonalnym tonie, gdy właśnie rozprawia się odważnie na ryzykownej, grubo niespasowanej teoretycznie granicy szorstkiego realu i metaforycznego fantasy o marginesie, który nierzadko kocha i opiekuje się bardziej lojalnie najbliższym otoczeniem niż niejeden szanowany i podziwiany biały kołnierzyk.

P.S.2. Za Rogowskiego ptasiego bym „birdmanowo” człowieka ozłacał i osrebrzał bym Keoghana grającego właściwie (ponoć) siebie samego (gdyby nie fart wejścia na drogę aktorskiego sukcesu) oraz będę prócz osrebrzającego-ozłacania twarzy znanych, też komplementował gdzie bym w temat Birda towarzysko nie wpadł całą ekipę naturszczyków, na czele naturalnie z przezajebistą PYSKATĄ CHŁOPCZYCĄ!

P.S.3. Kto w nietuzinkowej nucie siedzi, dostrzeże też niebagatelny wpływ na flow całości nuty brytyjskiej romantycznie łobuzerskiej (Fontaines D.C.) oraz w epizodzie mordkę typa ze (he he) Sleaford Mods.

poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Backxwash - I Lie Here Buried with My Rings and My Dresses (2021)

 

Trafiłem na nią (będąc przez niekrótką chwilę przekonany że to on), gdy swoje trzy wokalne grosze dorzuciła gościnnie w numerze Algiers, bądź może i wcześniej (raczej wczesnej), gdy o jej niecodziennym performansie wokalnym na którejś z płyt informował na swoich nieodżałowanych łamach Noise Magazine. Wówczas nie podszedłem do tematu wymagająco poważnie, bo i hiphopowe u fundamentu nawijanie niekoniecznie mnie interesowało, ale że donos dostrzegłem i został mi we łbie, to i postać już później nie była całkowicie obcą/nową. Tak tak, bywam tak samo często skrupulatny jak uparty, zatem zerkam do dokładnie numeru 35 wspomnianego i sprawdzam co Redaktor Demiańczuk aby mnie i nie tylko rzecz jasna mnie przekonać, tudzież na zachętę zainteresować. Trawestując jego słowa z którymi obecnie i od czasu gdy się w temacik wkręciłem zgadzam - I Lie Here Buried with My Rings and My Dresses, to krążek jeszcze mocniejszy, bardziej osobisty i bezlitosny od tego co wciąż ostrożnie, ja odkrywam na dwójce. Prywatne piekło i do niego wyprawa w gęstych oparach trapu, industrialu, noise'u i oczywiście hip-hopu zatopionego w (rymy to rymy, ale podkład to podkład) trip -hopie. Jeśli gadamy o hip-hopie to naturalnie pogadajmy o przemycaniu w treści treści, a tu w tej treściwej treści mroku po korek - koszmaru osobistego w formule manifestu radykalnego. Krytycznego spojrzenia na ogólnie kwestie nietolerancji (eufemistycznie ujmując), a dosadnie wkuR wu na wszelkie przejawy homofobii i pokrewnej transfobii. W tonach balansujących na granicy chyba niepoczytalności, wykrwawiania się podczas wybebeszania, w towarzystwie zaproszonych na nagranie gości o których nie będę kręcił, nie wiem nic. Gdyby podeprzeć się słowami samej zainteresowanej z punktu widzenia dzisiaj - "Muzyka z tamtego okresu była surowa, prawdziwa, a czasami brzydka. Ale taki był cel. Chodziło o uchwycenie moich uczuć w danym momencie, bycie autentyczną i oddanie tego w brzmieniu. Kiedy tworzyłam te albumy, liczyło się tylko to, co czułam w danej chwili albo stan umysłu, w jakim się znajdowałam. Dlatego muzyka wyszła właśnie taka". Taka taka - dodam ja. Niby pozornie skręcona z oczywistości, ale jednak zinterpretowana szaleńczo w osobisty sposób. Zszyta nie tylko z wymienionych powyżej proweniencji stylistycznych, ale też z zaszczepioną naturą kultury z jakiej pochodzi i w jakiej dorastała i dojrzewała do swoich poglądów Zambijka osiadła w Kanadzie. Co dodatkowo nie mogło się odbić na jej wymiarze duchowo-religijno, antyreligijnym. Bowiem to mocno skomplikowana nie tylko pod względem interpretacji artystycznej przeżyć i poglądów, ale też z mocno intrygującymi dyspozycjami psychicznymi niecodzienna artystka.

sobota, 16 sierpnia 2025

Lorde - Virgin (2025)

 

Złapałem się na tym, że z czasu perspektywy poprzedni album nie zostawił we mnie trwałego śladu pozytywnego, gdy myśląc o nim wyżej z pamięci oceniałem jednoznacznie dwa startowe krążki. Kiedy jednak wróciłem do sprzed (no nie do wiary) czterech już lat właściwej oceny refleksyjno-recenzenckiej, to okazało się, że Solar Power mi się jednak podobało. Trafiłem pracą z nim systematycznie uskutecznianą do miejsca w którym doceniłem wtedy tą nową jak się zdaje twarz Lorde, a dzisiaj dokonując któregoś już odsłuchu najnowszej propozycji, łapę się na odczuciu, że Lorde zrobiła poniekąd stylistyczny krok wstecz i Virgin bliżej do tak Pure Heroine, jak i po trosze Melodramy, mimo iż w niektórych fragmentach nowego albumu słychać iż takie zmieniające kurs Solar Power jej się jednak po drodze przytrafiło. Mam jak widzę jednako przekonanie, iż więcej przyjemności mnie akurat daje obcowanie z Lorde z obfitszą dozą nieco bardziej klubowej/triphopowej elektroniki, tym samy bardziej w brzmieniach dalszych od akustyczno gitarowych w przypadku Lorde gustuje. Doceniam (tak mi lektura własnej refleksji z roku 2021 podpowiada) twarz wokalistki bardziej organiczną, ale najlepiej mimo wszystko czuję się w jej towarzystwie gdy syntetyczne walory jej nuty są na przedzie. Taki właśnie przebojowy, lecz i stonowany w kierunku syntezatorowego klimatu i pulsowania nieco mechanicznym vibem (umownie najbardziej GRWM i Broken Glass) jest Virgin, gdzie bit zasysa, a dość zwyczajny, raczej mało wybitny głos Nowozelandki, stanowi idealne niekonfrontacyjne dopełnienie faktury dźwięku instrumentów i wokalu. Nie ukrywam że obawiałem się odlotu Panny Lorde właściwie jej imiona i nazwiska to Ella Marija Lani Yelich-O’Connor) w albo dziwactwa brzmieniowe, tudzież na drugim biegunie spopowienia kompletnego, nie wierząc wcale, iż robiąc krok wstecz będzie potrafiła wyznaczyć ten w sumie chyba najbardziej oczywisty dla niej i według mnie najbardziej udany szlak mało akurat rozwojowy. Mam już teraz dużą słabość do numerów z Virgin, bo robią mi one bardzo dobrze - czuje że mają na mnie odpowiedni wpływ relaksujący. Thx E.M. L. :)

P.S. Jeszcze wsłucham-wczytam się w teksty - w jej przypadku intymne emocjonalne doświadczenia jak wcześniej pamiętam.

piątek, 15 sierpnia 2025

Restless / Niespokojni (2011) - Gus Van Sant

 

Uroczy, kameralny, zabawny. Mądry, klimatyczny, autentyczny. Pomimo wymienionych budujących (pozytywny mimo całe to gówno od losu wymiar życia) cech, Restless to na smutno odbierana obyczajówka, będąca dramatem jaki właśnie ogólnie przygnębia, ale zdławia jak może ludzkim ciepłem ponurą atmosferę. Sympatyczni młodzi bohaterowie oddają swoje bogate wnętrza do wglądu, a los łącząc ich wrażliwe dusze/osobowości poddaje ich próbie najtrudniejszej. Przyjaźń zmierzająca ku miłości konfrontowana ze śmiertelną chorobą. Niby teoretycznie szantaż emocjonalny, a w praktyce przekonującą naturalnością i ciepłem opowieść jaka bez emfazy celowanej wzrusza. Pomagają w tym tak przeurocze postaci jak i aktorzy którzy grają tak że ma się wrażenie, iż nie ma w tej grze nuty gry - tylko oni, zrośnięci z postaciami. Obraz bez nuty fałszu, przesiąknięty wyłącznie pozytywnym oddziaływaniem na rozbudzanie w widzu wartości tkwiącej w obcowaniu ze szlachetnymi bytami oswajający za życia nieuniknioną śmierć. Dzielę się tu teraz moją słabością do tego akurat i kiedyś do podobnych surowych i poetyckich zarazem filmów.

czwartek, 14 sierpnia 2025

Weapons / Zniknięcia (2025) - Zach Cregger

 

W planie seansu nie miałem, raczej zamierzałem zlać, gdyż (tłumaczę się) trailer kinowy mnie nie zachęcił - mniej pomysłu na dobry film, więcej marketingowej strategii w nim dostrzegłem. Ostatecznie trafiłem na 15 fotel w 10 rzędzie w chwili gdy Weapons na ekran był rzucony, bowiem na zmianę decyzji wpływ był decydująco rekomendujący ze strony towarzyszki filmowej doli i niedoli, która z entuzjazmem sale kinową po swojej sesji z tytułem opuszczała. Poza tym fanka obrazów z kategorii „wyobraźnia lekko sfiksowana nie ma granic” może być stronnicza, ale argument w postaci przychylności krytyki raczej w klimatach ostro odjechanych się nie lubująca, to już ostatecznie obiektywne wstawiennictwo. W tym miejscu za zachętę wielotorową dziękuję, bo nawet jeśli koncepcja Waeapons w konfrontacji wymagała sporej ode mnie elastyczności gustu, a scenariusz jaki świetny jednako z mocno popuszczonymi wodzami fantazji (swoją drogą, to musi być mega fun pisać takie rzeczy), wyrozumiałości też oczekiwał, to przyznaję, że od strony technicznej najwyższej klasy była to produkcja. Niskie ukłony wobec ekipy fachowców która zmontowała fenomenalnie to dynamiczne jak cholera widowisko, zgrane dodatkowo idealnie z kapitalnie wciskającą się w głowę nowocześnie spostrzeganą oprawą dźwiękową Kino brutalne w rozwinięciu, na koniec wręcz opętane wścieklizną, po trosze szalone i przerażające przez pryzmat tego co w głowach twórców mieszka, ale kino potężnie wciągające - po nitce do kłębka tajemnicy płynnie za rączkę prowadzące. Z wprawą żonglujące licznymi około „horrororowatymi” i nie tylko konwencjami, kapitalnie zagrane (James, Paul i oczywiście Gladys wygrywają), sprzedane widzowi zarówno w atrakcyjnym opakowaniu, jak i z wysoką kalorycznością efektu finałowego i wykorzystanych składników. Hollywoodzkie Mount Everest zmieszania zgrozy i zgrywy - jeśli człowieku nie masz alergii na raz hybrydy, dwa amerykańską pokusę dynamicznego przeładowywania efektami (nie tylko upiorne mordy obłąkańców) oraz po trzecie - oczojebne koktajle z czarnego poczucia humoru. Hi hi!

środa, 13 sierpnia 2025

Crippled Black Phoenix - White Light Generator (2014)

 

Gdyby nie poszarzałe i bardziej szorstkie riffy, to White Light Generator można by wprost uznać za w stu procentach inspirowany młodszymi albumami z Pink Floyd dyskografii - taki jest w nim odczuwalny kierunek na rozwijanie atmosfery i podążanie ku punktom kulminacyjnym, czyli progresywny sznyt. Posiad ten sznyt charakter floydowy, lecz jest raczej metalowy niżli rockowy, mimo że mega daleko WLG do brutalności skojarzonego z nim gatunku. Może to jakaś sugestia która zagnieździła się w moim łbie i podpowiada scenę z jakiej pochodzi Greaves - może tak być poniekąd. Poniekąd być tak jednak tym samym nie może, bowiem jak wbija coś bardziej w rytmice kroczącego i mniej rozmytego, a w dodatku towarzyszy tej wyrazistości epicko-hymniczny mrok, to rzeczywistość jasno daje znać, że czuć to co czuje i wypisuje powinno być usprawiedliwione. Krótko! Potrafią grający z Greavesem muzycy dołożyć do pieca, rąbnąć stanowczo (na przykład w Black Light Generator), ale i kreślić pejzaże jak na starcie krążka między innymi. To co łączy poszczególne wymiary wtłoczone w WLG, to stała muzyczna melancholia, zdołowana mimo wszystko na poziomie średnim niżby wysokim oraz lokowanie się w obszarze kompozycyjnej przejrzystości, gdyż nawet jeśli siódemka w dyskografii CBP uderza w tony artyzmu, to zbudowana jest z łatwo przemawiający do mniej arcy ambitnego rockowca/metalowca. Nie ma zatem w muzyce ekipy Greavesa czegoś wyjątkowego, ani w strukturach utworów, a ni też samych numerach, jakie brzmią najzwyczajniej dość na swój quasi floydowy sposób chwytliwie - szczególnie gdy wokalnie kierownik tego zamieszania stara się chyba poudawać lekko Watersa. Tego czego mi brakuje aby ten i jeszcze nie tylko ten krążek byłego pałkera Electric Wizard zawiera się w nazbyt monotonnej jednak prostocie aranży, ich schematyczności, bez względu że przecież melodie i riffy potrafią mnie schwytać w sieć i gdzieś nie na siłę jednak oczarować. Sporo mógłby ten band u mnie ugrać, gdyby nie to co powyżej i tendencja do przeładowywania ilością samej muzyki, bo ponad siedemdziesiąt minut, jak w przypadku rzeczonej, to wymiar nazbyt obfity by go dźwigać tak, by mieć ochotę płytę zapętlać.  

wtorek, 12 sierpnia 2025

Small Things Like These / Drobiazgi takie jak te (2024) - Tim Mielants

 

Panu Bogu nie podoba się droga Panno jak żyjesz. Pan Bóg wolałbym abyś żyła tak jakby wymagały siostrzyczki, jego ziemskie służebnice, podług urojonych zasad, kompletnie oderwanych od niewybaczających błędów naiwności realiów, a tym samym miast mentalnej chłosty, wymagających empatii elementarnej. Dobre, oj dobbbrrre i oddane kobiety, które wiedzą doskonale jak wprowadzić dyscyplinę jaka złamie wolę i przetrąci młode kręgosłupy oraz przede wszystkim uwolni rodziny zagubionych panienek przed wstydem noszonego w łonie bękarta. Taki obok niżej za moment wytłuszczonego, ukryty i przekornie złośliwy wniosek z tła opowieści z trudnych mrocznych czasów z brudno szaro-brunatno-zielonej Irlandii płynie. Historii która zahacza sugestywnie o mało chlubny, wręcz najpodlejszy z możliwych okres irlandzkiego przywiązania do zasad surowego katolicyzmu, stanowiąc wyraźną przestrogę na przyszłość (bo historia kołem się toczy) i grozi palcem tym, którzy wciąż usprawiedliwiają wszelkie podłości czynione w imię Boga czy dla dobra zagubionych owieczek. Głównym jednak bohaterem wokół którego narracja opleciona, człowiek prostego życia, poczciwina z mocno traumatycznym (śmierć matki) dzieciństwem ale w niefarcie bezdyskusyjnym, mimo wszystko z fartem życia jako bękart (chyba można się tego domyślić) i sierota pod troskliwymi skrzydłami życzliwych ludzi. Fabuła oparta na autentycznych bodaj wydarzeniach i jak często bywa gdy życie losy pisze, niezwykle wymowna i wiążącą w sobie proste wątki w skomplikowane powiązania. On wie gdzie by skończył gdyby nie pojawił się mały uśmiech losu i on nie pozostaje głuchy na cierpienie innych, gdyż został wychowany w empatii i wrażliwości, ze świadomością jak wielu jemu podobnych nie miało tyle co on szczęścia. Aktorsko poziom najwyższy i reżysersko oraz pod względem wizualnego charakteru obrazu jakość potężna. Przerażająco zimna Emily Watson i cudownie skupiony Cillian Murphy we wspólnych interakcjach, konfrontacjach z ciarkami. Opowieść mroczna i pomimo pozytywnego ludzkiego wymiaru (to drobiazgi czynione przez BOHATERA dosłownie i w przenośni) bardzo przygnębiająca. Zatopiona w ciszy, wspomnieniach, refleksjach i spojrzeniach, ubrana w cichy film który k**** krzyczy i oplata. 

poniedziałek, 11 sierpnia 2025

The Life of Chuck / Życie Chucka (2024) - Mike Flanagan



Trochę przetańczyli, sporo głównie głosem tajemniczego narratora przegadali i w zasadzie w moich oczach i mojej ocenie intelektualnej (może za tępy jestem) nic poza podrasowanymi na potrzeby blockbusterowej ochoty na sukces kasowy zaserwowanymi i posklejanymi abstrakcyjnie scenami z mądrościami babcinymi i dziadkowymi (pióra Kinga) nie uzyskali. Sugerowane jako kino niemalże wybitne, Życie Chucka okazało się czymś na podobieństwo ambitnej na pozór i w związku z tym przekombinowanej próby sprzedania banałów w atrakcyjnym opakowaniu, tylko że z drugiej mańki zawartość niby dla średnio już rozgarniętych oczywista, ale i wiadomo - człowiek w sumie się cały czas uczy, że coraz mniej człowieczeństwa we współczesnym człowieku, więc może i trzeba przypominać o rzeczach najbardziej duchowo fundamentalnych. Tylko po co tak tutaj nawijając familijnie o sensie istnienia namieszano z tymi chaotycznie przekornie zastosowanym podziałem na rozdziały, które sugeruje intelektualny pomysł kreatywny, a pod nim czai się realnie w treści rzeczona naiwność jaka (zgadzam się) stanowi tak samo cnotę jak i wadę Flanagana obrazu. Wyszła ciepła, popularnie wrażliwa i przede wszystkim rzewna, zatem dla liczniejszej niż zwykle kinowej frekwencji o marzeniach i zwykłym życiu wzruszająca czytanka w formule audiobookowej (też się zgadzam) narracji, gdzie sceny tańca miały być chyba najsilniejszym magnesem i bodaj mydleniem oczu, aby nie dostrzec rozłażącej się w szwach tak treść jak i formy (kolejna zgoda wyrażona) - co by może chcieć od pomysłu więcej, ale przyjąć pokornie to takim jakim się okazało. Okazałe teoretycznie pląsy pod tym względem też ponad jakąś tam poprawność nie wzleciały, bo Hiddlestone to nie Gene Kelly, a jego partnerka nie jak podaje sztuczna inteligencja w necie, na przykład roztańczona z ikoną-amantem Cyd Charisse. Być może mnie też merytorycznie nie porwało, bowiem przespałem z otwartymi oczami istotne wątki, to i docenić mnie nie było sposób, ale czy to moja wina iż zamiast z rozdziawiona gębą gapić się na anonsowane jako dzieło kino, to ja ustami robiłem, no wiecie - takie wygibasy-grymasy przez prawie dwie godziny. Poproszę mi tu odpowiedzieć na to pytanie ad hoc, albo nie słuchać gadki zniechęcającej, tylko ruszyć (może i nawet) tanecznym krokiem w kierunku multipleksu, by sobie osobiście zweryfikować i oświecać, gdybym błądził. 

niedziela, 10 sierpnia 2025

Airbag - The Century of the Self (2024)

 

Okazało się dni zaledwie kilka temu, iż przegapiłem w swym zawieszonym gapiostwie premierę zeszłoroczną kolejnego albumu progresywnych Norwegów. Gości co w swojej nucie jawnie nawiązują do ejtisowo-najtisowego okresu w dyskografii floydowej ikony. Biorąc pod uwagę iż poprzednik w odróżnieniu od wcześniejszych albumów jednoznacznie mnie zachwycił (polecam refleksję, ale jeszcze bardziej sam A Day at the Beach), czym prędzej, w te pędy itp. odpaliłem stream i mam mocno mieszanie-pomieszane uczucia ale jednak rozczarowanie silniej się poprzez nie przebija na powierzchnię, zatem krótko będzie raczej ogólnie bez entuzjazmu. Kiedy otwierająca Dysphoria posiada jeszcze na fajnym basowy szkielecie momenty i jest w całość porządnym, absolutnie nie przynudzającym, mimo iż ponad 10-minutowym numerem, a Tyrants and Kings wciąż milutko basowym vibem potrafi czarować, to Awakening smęci potwornie, po czym przekornie wbija najbardziej atrakcyjny (baaasss) w moim przekonaniu Erase. Niby spoko, piszę że mam poczucie zawodu, a okazuje się iż na 5 rozbudowanych kompozycji, to 3 mnie kupują, a w dodatku do finałowego utworu też jestem w stanie się przekonać, to czuję że na dłużej przy The Century of the Self nie zakotwiczę. Powodem dziwne jego rozmycie, rozbicie kompresji na jaka liczyłem, a jaka stanowi najmocniej o charakterze wspomnianego Dnia na plaży. Tam był kapitalny flow, tutaj on tylko bywa.

sobota, 9 sierpnia 2025

Bring Her Back / Oddaj ją (2025) - Danny Philippou, Michael Philippou

 

Oglądam bez trzymanki „tuningowane” brutalne kino i zamiast się detalami ekscytować, myślę o tym, iż smarkacze grają tu w ostro pojechanym horrorze – czy to etyczne, czy poprawne politycznie, gdy oddziaływania budowanego na potrzeby sugestywnego odbioru klimatu mogą te jeszcze kształtujące się nadwrażliwe psychiki, mimo że to fikcja kinowa nieźle pokręcić? Można by się w tej kwestii pedagogiczno-psychologicznej pospierać, popuścić wodze fantazji jak to w praktyce (na marginesie) odnośnie scenariusza zrobili bracia Philippou, tudzież stąpając mocno po ziemi (czego raczej bracia unikają) wprost podnieść alarm, że proszę wybaczyć, ale na taki „artystyczny” sadyzm wobec małolatów to nie można się zgadzać! Grubo pieprznięta historia, makabrycznie zobrazowana tak że wręcz nieznośnie mi ryj wykrzywiało - twarz tego łebka to tylko wstęp (zobaczycie, przyklękniecie z wrażenia). Jakieś je-bnięte rytuały do rozpracowania merytorycznego, których poziom sadystycznego turpizmu czy wręcz gore zniesmaczenia, jak dla mnie (estety niekoniecznie, ale znajmy granice) najwyższy. Przez ponad połowę z tych prawie dwie godziny nie rozumiem co mi bracia chcą powiedzieć. Starałem się z szacunku dla osobnych (tak ich się ocenia) artystów rozwikłać pojawiające się w głowie powiązania, zadając sobie między innymi pytanie - jakie dno ma ta pełna po korek okrucieństwa fizycznego i psychicznego historia? Swoją drogą ciekawe czy ktokolwiek na sali kinowej domniemał, zrozumiał, wiedział? Potem gdy się sfinalizowało, to się wyjaśniło co chorego dziwnie niepokojąco umotywowanego się tu we łbie braciszków, którzy stworzyli przygnębiająco-tragiczny rys psychologiczny kluczowej Laury (Sally Hawkins) odwaliło. Mnie jednak bardziej niż dojmujące uczucie potężnego smutku, zagadnienia rodzaju wpływu traumatycznego na uwolnienie demonów ekstremalnej choroby głowy, gnębiło dodatkowe, marginalne myślę, gdy idzie o efekt przyciągający do kin zapytanie - dlaczego te dzieciaki trafiły pod opiekę totalnej psycholki? Kto tam w tej jankeskiej opiece społecznej do cholery pracuje?

P.S. Sally Hawkins zmienia tu swoje aktorskie oblicze w kierunku ekstremy – przyznaję iż bardzo przekonująco. Szokers, szokers!

piątek, 8 sierpnia 2025

Hot Milk / Słone lato (2025) - Rebecca Lenkiewicz



Mocno przygnębiająco i flegmatycznie o uwolnieniu głowy poprzez uwolnienie ciała (jedna z kobiet, głównych bohaterek) i o NIE-uwolnieniu ciała, bowiem nie potrafi się uwolnić głowy (druga z kobiet, głównych bohaterek). Zimny, sterylny ale w ciekawym znaczeniu uzyskanego efektu chłodu. On niczym tafla lodu pod której kruchą odpornością na rozbijanie kłębią się zagęszczone emocje. Emocje jakie są pozornie skutecznie powstrzymywane i emocje kumulowane jakie wpływ na codzienne relacje wywierają wręcz bezpośrednio destrukcyjny, gdy bez erupcji także krzywdzić w relacjach jest możliwe. Matka i córka dorosła w tym dramacie w centrum i jeszcze tajemnicza kobieta będąca rodzajem symbolicznego uwolnienia pragnień ze zranionej duszy. Sofia (córka) utwardzona pozornie, ale skrzywdzona i krzywdząca się na domiar złego systematycznie wytrwałością w okazywaniu praktycznej troski, ukrywająca własne wewnętrzne cierpienie, a może wręcz nienawiść przemieszaną z toksyczną miłością. Klasyczny ze strony matki (Rose), symptomatyczny brak wdzięczności gdy opieka wydaje się od wieków bezwarunkowo okazywana. Jej egoizm w formie przesadnego dramatyzowania, związany z funkcjonalnym kalectwem ciała, które możliwe iż w finale (mocna strona tego obrazu) okaże się powiązana z psychologicznym oddziaływaniem na fizyczną niepełnosprawność. Kompletne poczucia winy, matki sumienia pozbawienie, manipulacyjne praktyki ohydne stosowane, choć prawdopodobne iż nieuświadomione, powiązane z traumą odrzucenia/porzucenia i finalnie przeniesione na córkę. Brak uczuć empatycznych, wieczna konsekwentna drobna krytyka uporczywa, więc szklanka z goryczą wewnętrzną się kiedyś musi przepełnić, a wcześniej w drodze do katharsis zbroja pęknąć pod wpływem troski z zewnątrz uzyskanej.

P.S. Być może nie trudno doszukać się fachowemu oku (ja jestem raczej z zasady ślepy) w tej debiutanckiej reżyserskiej pracy scenarzystki oscarowej Idy pewnych warsztatowych niedoskonałości, przez co efekt uzyskany może być nieco dyskusyjny, lecz jeśli koneser mógłby kręcić nosem, to ja za klimat miejsca, aktorstwo przednie, muzyczny motyw istotnie niepokojący oraz właśnie finał doskonały gdyż szczwanie otwarty, jestem gotów w starciach z krytykami GORĄCEGO MLEKA, wręcz zażarcie bronić.

czwartek, 7 sierpnia 2025

Cult of Luna - Somewhere Along the Highway (2006)

 

Tak sobie niegdyś przypuszczałem, może zakładałem, że poniżej Eternal Kingdom w dyskografię Cult of Luna się nie zapuszczę, gdyż miałem przeświadczenie, iż im bliżej współczesności nuta Szwedów bardziej przystępną się stawała, a to co u zarania, bądź około zarania powstawało przez trudność elementarną ambicjonalnie trudnego materiału tworzenia mnie nie zasyśnie. Jaki człowiek bywa czasem niemądry (mam teraz takich kierunkowych myśli pulsowanie), gdy czwarty studyjny album post-sludge metalowców z Umeå mózg mój słońcem podmęczony świdruje, że sobie tak bez większej wiedzy spekuluje i nie bierze pod uwagę gdybania elementarnego, że jak nie sprawdzisz to się nie przekonasz i jest ryzyko, iż stracisz sporo emocji wysokiego stężenia do przeżycia. Ja wiem to teraz dobitnie, wcześniej rzecz jasna miałem świadomość że takie historie jak opisywana się zdarzają - nie można ich wykluczyć. Daje tym samym do zrozumienia, że w tym momencie to co się kręci, to mnie bardziej nakręca niż to co znam już z Eternal Kingdom i nie będę ukrywał, iż cieszy mnie to gigantycznie. Początek krążka trafia do mnie prosto i bezpośrednio, a przecież nie jest z rodzaju banalnej nuty przebojowej, tylko wymagającego wysokiego skupienia stuffu, poniekąd głowę gnębiącego. Atmosferycznym, progresywnym i ciężkim graniem to co słyszę obiektywnie nazywam, a subiektywnie dodam, iż ono posiada tak doskonały szlif melodyki do zgłębiania, że nic tylko się zapadać i zapadać pierwotnie wciąż i wciąż i wtórnie nadal i nadal. Wraz z jako czwarty zaindeksowanym And With Her Came The Birds przychodzi jednak lekka konsternacja, ale to efekt szybko przemijający, bowiem takie półakustyczne smęcenie idealnie równoważy moc gitarowej ściany większości numerów i dodaje płycie pożądanej dramaturgii. Jest tutaj jej sznyt i przede wszystkim hipnozy klimat, najbardziej prawdopodobnie w tężejąco uspokajającym i co jakiś czas rozmywającym się Thirtyfour dziesięciominutowym. Ponowne zaskoczenie przychodzi wraz z Dim - przez te przez większość czasu bardziej post rockowo niż post metalowo brzmiące motywy. Kiedy na finał tak słucham/wciągam zamykający album kolejny kolos, to chyba już w półsenności, półpłynności pomiędzy jawą i snem lewitując, uśmiecham się do siebie wymownie i błogo - szepcąc coś z głębi jaźni o nieprzewidywalności procesu rozwoju Cult of Luna i samokrytycznie o nietrafionej intuicji na sto procent wobec Somewhere Along the Highway. Albowiem nie przypuszczałem absolutnie iż ten materiał wyrośnie na mojego faworyta w dyskografii Szwedów - tuż po A Dawn to Fear, przepychając/rozpychając się na drugim stopniu pudła z zupełnie jak czuję innym w szczegółach (doskonałym, ale innym) Vertikal.

środa, 6 sierpnia 2025

Paddleton (2019) - Alex Lehmann

 

Paweł i Gaweł w jednym stali domu. Paweł na górze, Gaweł na dole - ale się nie kłócili, oni się przyjaźnili, bowiem to nie postaci z bajki Fredry, a współcześni bohaterowie filmu tandemu Lehmann/Duplass - Michael (Mark Duplass) i Andy (Ray Romano) Nie są gejami (zero podejrzeń), a spędzają ze sobą mnóstwo czasu, prawie każdą jedną wolną chwilę. Grają w biedną, wymyśloną autorsko odmianę squasha (paddletona), oglądają ten sam w kółko, nikomu nieznany i przez wstydliwą gatunkową przynależność celnie kompletnie niezrozumiały film i nawet układają puzzle - ale głównie to gadają. Gadają o wszystkim i o niczym i pięknie gadają bez słownej waty. Rzecz jest jednak nie tylko w tym że fajnie gadają i wzorcowo się przyjaźnią (dialogi pomiędzy nimi są wręcz zajebiste), ale że jednemu z nich przytrafia się to s-kurwielstwo raczyskowe i nic w zasadzie nie zmieniając, między nimi zmienia pieprzone choróbsko wszystko co było po prostu beztroskie - mimo dojrzałego wieku chłopięce. Życie proste, bezpretensjonalne i wbrew mało reprezentacyjnego materialnego charakteru szczęśliwe, stawia pod ścianą. Śmierć wbija się pomiędzy nich bezlitosna, nieunikniona, ale w jakim poruszającym najbardziej emocjonalne struny towarzystwie na własnych zasadach jest przyjęta na klatę. Snują w tej relacji chłopaki ciekawe filozofie i poczuciem humoru lotu wysokiego inspirują - w słowach i myślach inteligentne ironie przemycając. Urocze abstrakcje w dialogach sympatię zjednują, a historia głęboka zasadniczo niezwykle smutna, jednak inaczej niż zazwyczaj przygnębiająca. Historia niby prosta, a przekornie dramaczysko w tonie feel good movie potężne - w kameralnej oprawie zaserwowane. Autentycznie bardzo odegrana historia, oni naturalni, jakby się ich znało, po sąsiedzku, fajni są tak zwyczajnie niezwyczajni. Smutny, jednakowoż pokrzepiający seans na idealnie wyważonym balansie wzruszu. „Jest w tym obrazie wszystko to, co być powinno - sens, prostolinijność, ciepło i jakiś taki wewnętrzny urok i wdzięk. Po prostu chce się mieć takiego kumpla jak Andy, chce się prowadzić takie rozmowy, chce się spotykać takich ludzi.”

P.S. Jesteś i Cię nie ma, życie toczy się dalej - bo ludzie to epizody.

wtorek, 5 sierpnia 2025

La passion de Dodin Bouffant / Bulion i inne namiętności (2023) - Anh Hung Tran

 

Ślinka cieknie gdy tak archetypicznie biegłych w sztuce kulinarnej, się przy rytuałach obserwuje. Apetycznie wielce, kaloryczne wysoko, żarcie tu wygląda, bo przyjemnie wizualnie w świetle ono skąpane, dzięki czemu też kompozycja dla wzroku i podniebienia taka sugestywna. Jednak obraz jest nie tylko o jedzeniu ale też i o miłości, bo myślę, iż owszem często w parze idą te dwie podstawowe człowiecze namiętności. Oczywiście mowa o miłości też do potraw, bowiem one trochę tłem i trochę na przodzie koncepcji dramatu w klimacie pozornie przez moment melodramatycznym, w którym wyTŁUSZCZONY zupełnie miniony już świat, jaki posiadał uroki których brak temu zasadniczo współczesnemu. Jedno co można uznać za pocieszające i za główną pośrednią KONSTATACJE tutaj swoje przemyślenia wystukującego, to kierunek w jakim dzisiejsza zawodowa ogólnie kuchnia podąża, stając się sztuką na nowo samą w sobie, szczególnie gdy ta zmiana w naszej wschodnioeuropejskiej rzeczywistości po latach „byleby pełnej michy” jest dostrzegalna. Kucharze dzisiejsi młodzi, to nie pierwsi lepsi rzemieślnicy, gorzej od innych zawodowych fachowców traktowani, a eksperci szerzej kompetentni. Pasja ich napędza i potrzeba udoskonalania się w fachu oraz myślę satysfakcja tak ambicjonalna jak i powiązana z dostarczaniem innym ludziom szczęścia lub przynajmniej jego pozorów, gdy szamiąc zapomina się o troskach codziennych - kosztując smaki i nasycając oczy kulinarnymi wspaniałościami. Bulion itd., to jak się okazało dużo pary dosłownie i dużo pary chyba nie w gwizdek. Proponowana pod rozwagę filozofia nie nasycania się wyłącznie, tylko filozofia dominującej przyjemności. Niestety tak apetyt bohatera, jak i pośrednio mój gaśnie, bowiem zmienia się ton opowiadania, gdy żałoba następuje, a ja takiego kierunku się akurat w scenariuszu nie spodziewałem. Powraca jednak narracja na ścieżkę sztuki niemal poetyckiego opisywania doświadczanych doznań smakowych, więc ostatnia KONSTATACJA będzie jak na początku optymistyczna. Przynajmniej wprost optymistycznie-refleksyjna i banalna, że uczynić z pracy pasję i dzielić obie z kimś ważnym, to jakby poniekąd znaleźć sposób na pokochanie nie tylko poniedziałku. :)

poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Sterben / Symfonia o umieraniu (2023) - Matthias Glasner

 

Odcinkowa niemal, a formalnie długometrażowa (dosłownie - ponad trzy godziny) forma w rozdziałach. Te części jako osobiste perspektywy ludzkie, zaangażowanych w układ szeroko rodzinny postaci. Rozmiary jak na „symfonię” gigantyczne naturalnie, ale temat tak gruby i obszerny w detale i poszlaki, że czas konkretny po brzegi wypełniony. Dramat społeczny, bez pędu ku artyzmowi, w sposób surowy rozbudowany (tak tak, Haneke być może by się nie powstydził) - wnioski potwornie z niego do wydestylowania przygnębiające. Mnóstwo życia zwykłego i tym samym skomplikowanego w samym sobie, naznaczonego traumami przeszłości i teraźniejszości, w sensie starości wyzwaniami. Rozmów trudnych (najmocniejsze sceny), lecz koniecznych, a im ludzi więcej dokoła, tym przecież jak uczy praktyka, obciążający ponad możliwości ciężar odpowiedzialności za znalezienie kompromisów i smak goryczy z porażek bardziej przytłaczające. Ludzkie obsesje, frustracje, doły, izolacje radykalne. Ludzie pod pancerzami słabi i zagubieni - zmieniający się przez doświadczenia w pozbawione empatii woskowe ciała, jakim okazać czułość w stosunku do najbliższych jest nie do pokonania twardego oporu, ekstremalnie trudno. To straszne ale i zrozumiałe (przetrwać przecież trzeba, obudowując się zbroją), że nic nie czujemy w stosunku do osób jakie stanowiły o fundamencie naszego dalszego życia. Zapewne wydrenowanym może łatwiej nieść swój pieprzony krzyż? Wiemy to, rozumiemy! Potwornie zimne trzy godziny wyszarpane z mojego życia! Tym bardziej intensywne im bardziej w tej historii odnajduje się fragmenty własnej przeszłości czy teraźniejszości. Poza tym bez miejsca by skumulować to całe cierpienie i bez siły by je unieść nie podchodzić! Ostrzegam! Nie ważyć się! Chyba że Ty to skóra, kości, tłuszcz - nic więcej.

P.S. Film okrutny, dla wrażliwej duszy być może ponad siły, ale też ze sceną jedną wyłącznie. Sceną makabrycznego poczucia punkowego humoru. Może od czapy, a może i nie.

niedziela, 3 sierpnia 2025

Follemente / Follemente. W tym szaleństwie jest metoda (2025) - Paolo Genovese

 

Co się odwlecze to na długo nie uciecze i bardzo dobrze, czyli współczesne italiano kino romantico w delegacji niesłużbowej przyjęte do serduszka w okolicznościach towarzyskich z prowincji damsko-męskiego tandemu lądującego na ziemi warszawskiej. Zwięźlej i wprost, to Follemente w stylowej Kinotece ze współredaktorką blogaska (tak mam wsparcie) z poślizgiem kilku tygodniowym obejrzałem, gdy seanse lokalne domowe mi uciekły - kiedy akurat na wybrzeżu z baJkiem grasowałem. Wstępniaka jeszcze lekko przeciągając dodam, iż po mocno powyżej normy popularności kina włoskiego w opinii publicznej funkcjonującym Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, dalsze w kolejności powstawania filmowe losy Paula Genovese mnie akurat nie porwały i gdy mocne noty obok dzisiaj rozkminianej produkcji się pojawiły, to podszedłem do nich z lekkim dystansem, ale też z ciekawością, bo jednak wiara i nadzieja na coś znów znakomitego we mnie zniknąć w temacie Genovese nie zdążyła. Mam zatem teraz raz dobrą dla siebie wiadomość że warto było trwać lojalnie, bowiem swojego entuzjazmu wobec Follemente się nie powstydzę i dwa będę tutaj mocno tytuł popularyzował, a swoje przekonanie oprę przede wszystkim na bardzo wysokiej ocenie samego pomysłu i błyskotliwie napisanego scenariusza - do śmiechu, wzruszu i do inteligentnej analizy zarazem. Paolo Genovese wrócił z równie jak jego największy dotychczasowy hit błyskotliwą komedią, w której oryginalnie i równocześnie z niepodkoloryzowanym autentyzmem oraz intelektualnie nawija o relacjach międzyludzkich i o tym, co w każdym z nas jako indywidualnym przedstawicielu płci z drugą zasadniczo od fundamentu po szczegół kłopotliwie mało kompatybilną siedzi. Dwójkę głównych bohaterów spotykamy na pierwszej randce, a ona staje się areną, na której lęk i niepewność mieszają się z oczekiwaniami, potrzebo-pragnieniami i motylim zauroczeniem. Włoski reżyser i autor scenariusza głos bardzo ilustracyjnie wyraziście parce daje i swoje racje w myślach się kłębiące pozwala wyrazić, niczym w popularnym niby dla dzieci/młodzieży, a nie tylko, dwu już częściowym hicie o rodzajach emocji oraz powiązanych z nimi typach osobowości. Dyskutują one zatem, spierają się i wspólnie z osiąganych celów cieszą, a ja za takie lekkie ale niebanalne kino wraz ze współredaktorką płci przeciwnej Panu Genovese dziękuję, bowiem bawiłem się tak na płaszczyźnie poczucia humoru i głębokiej analizy doskonale, czując że nie jestem w tą opowieść wkręcony solo. Milusio łechcące uczucie - seans z rodzaju „zostanę z Tobą MarJuszku w tej fajnej emocjami pamięci”.

Drukuj