Pamiętam czas i kontekstową otoczkę. Mam tą świadomość iż zaczynający w raczej odmiennej niż na Virgin's Milk stylistyce sandomierski Corruption, na początku nowego wieku przedzierżgnął się w po polsku rasowy band stonerowy. Mam tu na myśli charakterystyczne oblicze polskiego stonera z tamtego okresu, który zapatrzony naturalnie za ocean, nie posiadał tak zadziorności jak i finezji tego archetypicznego stonera, bowiem możliwości sprzętowe rodzimych studiów skupiały się w kierunku nagrywania także "po polsku" death metalu, a nie "pustynnego piachu", więc wiadomka, że zamiast tłusto, wszystko brzmiało niestety bardziej sterylnie - jakby nie starano się do ideału dążyć. Początek nowego millenium był jednako bardzo przyjaznym czasem dla gatunku, który przeżywał istotny renesans szczególnie w Europie, gdzie dwie/trzy sceny najmocniej promowały po jankesku granie. Skandynawia dominowała, a że na północ od nas od zawsze czują doskonale szorstkie rockowe wibracje, to nie dziwota iż niemal wszystko co tam ówcześnie powstawało znakomicie zostawało też u nas przyjmowane. Poza tym wyspy brytyjskie dawały w gatunku radę, ale największą wtedy niespodzianka były bandy z południa europejskiego kontynentu, a dokładnie ze słonecznej Grecji, gdzie luz zwany wyjebką ma się dobrze, a jak tu grać odprężony stoner kiedy jest się obywatelem Polandu i we krwi ma się spinę, to w tym czasie Corruption dawał poniekąd przykład. ;) Virgin's Milk jak wspomniałem nie brzmiał tak organicznie jakby od nuty stonerowej się wymagało, ale też jego sound kompletnie nie mógł być porównywany z innymi krajowymi scenami. Był wypadkową chęci i możliwości - chęci wypływających z potrzeby, ale jednak myślę nie talentu w sensie urodzenia się do grania takich dźwięków, lub dojrzewania i krzepnięcia z w ich otoczeniu oraz możliwości, które dawała wytłuszczona powyżej technika studyjna. Virgin's Milk było hybrydą swoistą, bo brud i siła uzyskana w studiu, to takie korzystanie z doświadczeń z zupełnie innych rejonów muzycznych do zbudowania charakteru soundu jaki w przekonaniu speców od grania technicznego określał granie spontaniczne - grali i rejestrowali stonera, a myśleli jak death'owcy. Tym samym wyszło może najlepiej jak sytuacja pozwalała, ale wyszło na tyle asekurancko i nieporadnie, że syntetyczny posmak dzisiaj jest jeszcze bardziej wyczuwalny i niestety powoduje, że całkiem fajnych numerów słucha się tak jakby chłopaki kochali amerykańskiego stonera, ale może niekoniecznie wiedzieli jak się go tworzy i tak by brzmiał po prostu tłusto nagrywa po amerykańsku. Poza tym część materiału (jeśli dobrze kojarzę) to rzeczy oparte na motywach z zamierzchłej Corruption przeszłości, tylko ma potrzeby nowej twarzy grupy przearanżowane. Nie przeszkadzało to jednak w tym by się recenzencka brać VM zachwycała i widziała przed Corruption całkiem świetlany ciąg dalszy. Cdn. jaki jednak był już teraz oni też wiedzą.
wtorek, 5 listopada 2024
niedziela, 3 listopada 2024
Madder Mortem - Deadlands (2002)
W kontekście mocno opóźnionej recki Epitaphs Obscure Spinx, padła wczoraj nazwa Madder Mortem i nastąpiło jednakowo w tej samej chwili moje olśnienie, iż grupa która na przełomie wieków stanowiła dla mnie obiekt zainteresowania perspektywiczny, już około roku 2006-ego straciła mi się eksploracyjnie całkowicie z oczu i pomimo, iż zauważałem że albumy wydaje, to kompletnie zaniechałem ich sprawdzania i nie wiem czy słusznie. Zanim jednak poddam (może kiedyś) autopsji materiały wydane w drugiej połowie pierwszej dekady lat dwutysięcznych i te z ostatnich lat prawie piętnastu, postanowiłem powrócić do pierwotnie mnie interesujących. Pierwszy z nich pojawił się pod koniec 2002-ego i jeśli dobrze pamiętam stanowił domknięcie pierwszej trójki płyt ekipy norweskiej. Kontaktuje też teraz iż próba/test trzeciej płyty Madder Mortem zdało śpiewająco i był to zestaw kompozycji z wówczas dotychczas nagranych najbardziej dojrzały, a najmocniejszą stroną prócz aranżacyjnej okrzepłej strony stanowiło doskonałe Deadlands brzmienie. Album idealnie jak na tamte czasy spajał surową fakturę nieco mechanicznej rytmiki z ogromnymi pokładami emocjonalnie skorelowanej treści. Nieco teatralną żeńską intonację wokalną o charakterystyce całkiem szerokiej (od pojedynczych ryków, przez szorstką i zdobną w dramaturgię manierę zasadniczą, po momentami wysokie tony), która szła w sukurs numerom jakie możnaby osadzić ogólnie w stylistyce metalowo gotyckiej. Tyle że kiedy utwory większości gotycko metalowych bandów z kobietami za mikrofonem siedziały raczej w maksymalnie delikatnym łkaniu, to Agnete M. Kirkevaag stosując częstokroć technikę wielogłosów raczej głębokich, skutecznie uciekała oczywistym porównaniom z tuzami tamtej sceny. Więcej w jej zaśpiewach było gniewu i dramatyczności, a mniej popularnej emfazy, a kręgosłup instrumentalny stawiał kosztem klawiszowego plumkania na solidną pracę sekcji i kombinowanie z nieoczywistymi detalami brzmieniowymi. Stąd czasami można było odnieść wrażenie, iż poddany w tym momencie recepcji Deadlands robił wrażenie lekko dysonansowego, a nawet kakofonicznego, bowiem tak pomysły rytmiczne i quasi melodyjne wątki nie zawsze stapiały się w jedno, a wręcz być może miały żyć i żyły momentami osobno. Gdybym na szybko miał łączyć w świadomości w porównania, to wokalna robota działała na bliskiej Nevermore metodzie, choć kompletnie żadna z płyt macierzystej formacji Warrela Dane'a i Madder Mortem w stosunku jeden do jednego nie funkcjonowała, gdyż w pomyśle Norwegów ni grama heavy/thrash metalu nie było, ale gdy powiązywać te działania bardzo około balladowe, to cholera jasna coś chyba jest na rzeczy (patrz Silverspine). Niemniej jednak ogólnie mnóstwo obydwa bandy różni, tak jak zasugerowana koncepcja wiązania wokali z koncepcją instrumentalną je do siebie przybliża. Płyta poza tym nie jest po prostu łatwa do przyswojenia i trzeba poświęcić jej więcej niż z zasady czasu daje się krążkom gatunkowo bliskim, aby w człowieku zagrała i nie ma gwarancji iż zaprzyjaźnienie musi nastąpić. Mój przykład dobitnie pokazuje, że we mnie Deadlands mocno zagrało (Resonatine zamykające najbardziej dosłownie rezonowało), a później o nim niemal kompletnie zapomniałem. Dziwne dosyć, a winę składam na karb raz mnóstwa innych interesująco rozwijających się lub powracających do łask gatunków, a dwa zejścia gdzieś na margines stylistyki doom-gotycko metalowej. Na pewno też nie pomógł znacznie mniejszy rozgłos związany z wydawaniem ich kolejnych płyt, które cholera wie też jaki poziom jakościowy oferowały. Cóż, trzeba będzie najzwyczajniej znaleźć czas i motywacje pielęgnować aby się dowiedzieć.
sobota, 2 listopada 2024
Obscure Sphinx - Epitaphs (2016)
Tak sytuacja oto, że od 2016 roku kawał dłuższej niż tylko chwili minęło, a ja obwąchując się swego czasu tak z Epithaps jak i Void Mother dopiero obecnie tak na sto procent zostałem zdopingowany do konfrontacji z krążkami stołecznej ekipy, bowiem powrót na trasę Blindead (obecnie Blindead23) wraz z rzeczonymi oraz całkiem ciekawymi ostatnio projektami Wij i Kryształ sprowokował do działania i podjęcia decyzji o udziale w zimowym gigu, który myślę może bardzo mocno zapisać mi się w jeszcze w miarę dobrze funkcjonującej pamięci. Oto zatem przede mną w styczniu 2025 koncercicho, a teraz w listopadzie 2024 Epitaphs w całej swej okazałości i kilka odczuć po seansach w hipnotycznym zapętleniu odbytych. Raz skojarzenia dwa typowo muzyczne, bowiem gdy krążek Obscure Sphinx się kręci, to we łbie ucieczki myślami tak do twórczości szwedzkiego Cult of Luna, jak i dużo mniej popularnego norweskiego Madder Mortem. Obydwa skojarzenia powiązane ze strukturami instrumentalnymi, choć bliżej OS do CoL z racji korzystania obficie ze ścieżki sludge/post metalowej, choć awangardowy gothic metal z którym wiązane MM także swoje trzy grosze w nucie Warszawian zdaje się wtrącać, lecz takie wycieczki silniej słyszalne, kiedy Wielebna porzuca gardłowy ryk na rzecz pięknych czystych treli, jakie na szczęście mają pomimo wszystko niewiele wspólnego (dwa!) z pojękiwaniem gotyckich dam, a są zdecydowanie kapitalnym kontrastem dla dominujących akcji z kobiecym growlem. Ten w wykonaniu Wielebnej zresztą też jest na najwyższym poziomie i zapewne niejeden typ byłby zawstydzony z jaką mocą ta drobna kobieta uderza w ekstremalne odgłosy paszczowe. Płuca wypluwa, a jednak nie ma problemu by po frazach gardłowych wbijać z gracją w motywy zwiewne - taka profesjonalna technika u niej skuteczna i tym samym na ogromny szacunek zasługująca. Ważne że każda z tych dwóch twarzy wokalnych idealnie skorelowana z warstwą instrumentalną, gdzie po pierwsze to klaustrofobicznie gęste, nawet jakby mechaniczne, choć absolutnie nie odhumanizowane, gdyż emocjonalna warstwa w nucie OS nie wyłącznie w momencie gdy robi się rzewniej istotna. Ściana gitar i mozolne budowanie tła klimatu dla impetu z jakim uderza, to też emocje, jednak naturalnie emocje z trzewi i wściekłości - rozpaczy w fazie buntu, nie bezradności. Po drugie quasi akustyczna narracja natomiast kapitalnie dostarcza tej koniecznej "ciszy przed burzą", jaka fundamentalną zaletą muzyki OS, gdzie budowanie atmosfery napięcia realizowane poprzez tak podkręcanie intensywności, jak z tej drogi ku katharsis przechodzeniu płynnym do fazy wyciszenia. Mechanika koncepcji dominuje i muzyka żyje przede wszystkim za sprawą potężnego riffu i dudniącego basu, lecz bezdyskusyjnie nie licząc na nadpodaż melodii, to rola chwytliwego i nadającego całości efektu uatrakcyjniająco-wyróżniającego motywu nie jest zepchnięta na margines. Gdyby była to by sprawiła, że ta gitarowa lawa i smętność mnie by być może zanudziła, dlatego bardzo szanuję i dlatego też zauważam iż przez całkiem zapamiętywane melodie, sama muzyka donikąd to nie płynie. Racja, ona płynie dokądś najbardziej za sprawą znamion emocjonalnych i aranżacyjnego reżimu gatunkowego, jednak bez wentylów akustycznych i melodyjnych sama erupcja oraz KAPITALNA oprawa plastyczna okładki, by mnie akurat nie przekonała.