niedziela, 3 listopada 2024

Madder Mortem - Deadlands (2002)

 

W kontekście mocno opóźnionej recki Epitaphs Obscure Spinx, padła wczoraj nazwa Madder Mortem i nastąpiło jednakowo w tej samej chwili moje olśnienie, iż grupa która na przełomie wieków stanowiła dla mnie obiekt zainteresowania perspektywiczny, już około roku 2006-ego straciła mi się eksploracyjnie całkowicie z oczu i pomimo, iż zauważałem że albumy wydaje, to kompletnie zaniechałem ich sprawdzania i nie wiem czy słusznie. Zanim jednak poddam (może kiedyś) autopsji materiały wydane w drugiej połowie pierwszej dekady lat dwutysięcznych i te z ostatnich lat prawie piętnastu, postanowiłem powrócić do pierwotnie mnie interesujących. Pierwszy z nich pojawił się pod koniec 2002-ego i jeśli dobrze pamiętam stanowił domknięcie pierwszej trójki płyt ekipy norweskiej. Kontaktuje też teraz iż próba/test trzeciej płyty Madder Mortem zdało śpiewająco i był to zestaw kompozycji z wówczas dotychczas nagranych najbardziej dojrzały, a najmocniejszą stroną prócz aranżacyjnej okrzepłej strony stanowiło doskonałe Deadlands brzmienie. Album idealnie jak na tamte czasy spajał surową fakturę nieco mechanicznej rytmiki z ogromnymi pokładami emocjonalnie skorelowanej treści. Nieco teatralną żeńską intonację wokalną o charakterystyce całkiem szerokiej (od pojedynczych ryków, przez szorstką i zdobną w dramaturgię manierę zasadniczą, po momentami wysokie tony), która szła w sukurs numerom jakie możnaby osadzić ogólnie w stylistyce metalowo gotyckiej. Tyle że kiedy utwory większości gotycko metalowych bandów z kobietami za mikrofonem siedziały raczej w maksymalnie delikatnym łkaniu, to Agnete M. Kirkevaag stosując częstokroć technikę wielogłosów raczej głębokich, skutecznie uciekała oczywistym porównaniom z tuzami tamtej sceny. Więcej w jej zaśpiewach było gniewu i dramatyczności, a mniej popularnej emfazy, a kręgosłup instrumentalny stawiał kosztem klawiszowego plumkania na solidną pracę sekcji i kombinowanie z nieoczywistymi detalami brzmieniowymi. Stąd czasami można było odnieść wrażenie, iż poddany w tym momencie recepcji Deadlands robił wrażenie lekko dysonansowego, a nawet kakofonicznego, bowiem tak pomysły rytmiczne i quasi melodyjne wątki nie zawsze stapiały się w jedno, a wręcz być może miały żyć i żyły momentami osobno. Gdybym na szybko miał łączyć w świadomości w porównania, to wokalna robota działała na bliskiej Nevermore metodzie, choć kompletnie żadna z płyt macierzystej formacji Warrela Dane'a i Madder Mortem w stosunku jeden do jednego nie funkcjonowała, gdyż w pomyśle Norwegów ni grama heavy/thrash metalu nie było, ale gdy powiązywać te działania bardzo około balladowe, to cholera jasna coś chyba jest na rzeczy (patrz Silverspine).  Niemniej jednak ogólnie mnóstwo obydwa bandy różni, tak jak zasugerowana koncepcja wiązania wokali z koncepcją instrumentalną je do siebie przybliża. Płyta poza tym nie jest po prostu łatwa do przyswojenia i trzeba poświęcić jej więcej niż z zasady czasu daje się krążkom gatunkowo bliskim, aby w człowieku zagrała i nie ma gwarancji iż zaprzyjaźnienie musi nastąpić. Mój przykład dobitnie pokazuje, że we mnie Deadlands mocno zagrało (Resonatine zamykające najbardziej dosłownie rezonowało), a później o nim niemal kompletnie zapomniałem. Dziwne dosyć, a winę składam na karb raz mnóstwa innych interesująco rozwijających się lub powracających do łask gatunków, a dwa zejścia gdzieś na margines stylistyki doom-gotycko metalowej. Na pewno też nie pomógł znacznie mniejszy rozgłos związany z wydawaniem ich kolejnych płyt, które cholera wie też jaki poziom jakościowy oferowały. Cóż, trzeba będzie najzwyczajniej znaleźć czas i motywacje pielęgnować aby się dowiedzieć

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj