Zaczyna się niczym wskrzeszony do życia klimat Chłopców z ferajny, bo to taki charakterystyczny sznyt narracyjny i dialogów specyfika, więc nie powiem bym nie był na początku podekscytowany i ogólnie do końca spoko to było, jakby jednak podskoczyć przywołanego tytułu nie miało prawa i możliwości. Nie ta historia, finezja i rozmach, ale jednak tak klasycznie po amerykańsku porządnie -hollywoodzki show niejako filmowy, gdzie przede wszystkim widowisko kosztem zapewne dokumentalnej staranności. Świetnie spreparowana pod szerokie gusta z morałem napisana przez życie bajeczka, w stylu niemniej jednak gustownego kina rozrywkowego. Podstawa to książka niejakiego Danny'ego Lyona - paradoksalnie raczej dokumentalny jak doczytuje zapis monograficzny dotyczący jednego z „klubów” motocyklowych z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. O facetach i ich zabaweczkach przedłużających im ego, zasadniczo więc idzie o opowiadanie atrakcyjne testosteronowej historii, która to okazuje się w zasadzie przestrogą, bowiem chłopczyki to tak motoryzacji pasjonaci, zagubieni romantycy, amatorzy łatwej bitki, jak i kompletne zjeby czy groźni frustraci. Trzyma ich w grupie stadna siła, wszystkie te lojalnościowe braterskie wartości oraz dobra mało odpowiedzialna zabawa, a dzielą ambicje i różne wizje rozwojowe, wraz z ekstremalnie patusiarskimi. Im większy bezwzględny wariat, tym silniejszy strach, znaczenie istotniejsze, więc „klub” mutuje w gang i dobra zabawa zmienia się w ofiar opłakiwanie. Recenzje zawodowej krytyki w tym przypadku chłodne, a ja może w swej ocenie jestem za mało krytyczny, bowiem bardzo lubię ten groove w amerykańskim stylu, to poczucie humoru w raczej mimo luzu poważnym dramacie, a najbardziej to polecam, gdyż moja jedna z najnowszych ulubienic Jodie Comer (przypominam Marguerite de Carrouges w Ostatnim pojedynku) ponownie na ekranie i uwierzcie, znów jest mega zjawiskowa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz