Rzecz najważniejsza tkwi w tym, że tak jak materiały powrotne bez chwili zawahania jestem w stanie propsować i nie mam nawet większych uwag co do wokalnej formy Grega Dulliego, to albumy z czasów pierwotnej fazy istnienia The Afghan Whigs są dla mnie zawsze doświadczeniem z rodzaju, tak tak, ale! Raz wokalna ekspresja, dwa numery do jakich nie mam sentymentu, gdyż kiedy przykładowo Congregation się ukazywała, to ja kompletnie o istnieniu tej marki nie miałem pojęcia, a które to utwory mam wrażenia bez osłuchania w swoim właściwym czasie, nie są w stanie przekazać dzisiaj tego zasobu emocjonalnego, bez zakłóceń równie trafnie i silnie. Mówię tu o okolicznościach wzrastającej lawinowo popularności sceny z Seattle i koegzystencji na niej takich tuzów jak Nirvana, obok Pearl Jam, Soundgarden i właśnie zupełnie różnego od nich The Afghan Whigs. W sumie rozumiem dlaczego nazwy w pierwszej kolejności przytoczone wyszły dla własnej często zguby ponad zdecydowanie rozpoznawalność autorów Congregation, bowiem tak ich wyrazistość, jak i przejrzystość przestrzenna w kwestii łatwiejszego uzyskiwania wrażenia przebojowości przebijała propozycję The Afghan Whigs gigantycznie. Ekipa Dulliego z pewnością się wyróżniała, docierała do słuchacza bardziej bocznymi ścieżkami i dotykała do żywego, jeśli jej wrażliwości uległ i silniej także identyfikowała się z etykieta alternatywa. Szczególnie słychać to właśnie na Congregation, gdzie w strukturach kompozycji zamiast podobnej Pearl Jam nerwowości emocjonalnej o cechach bezpośrednio chwytających za serducho, rządzi raczej psychodeliczny chaos i rozmyte postpunkowe brzmienie, przywodzące skojarzenia bardziej ze sceną brytyjską, a wręcz chwilami nawet także w sensie akcentowania i artykulacji z tym co swego czasu robili U2 i Bono. Nie mniej jednak w tym po europejsku spopowiałym alternatywnym rocku siedzi też (nawet w tych spokojniejszych fragmentach) sporo garażowego brudu i właśnie aranżacyjnej czy wokalnej nonszalancji, więc i przywiązania do alternatywnego etosu. Ja z Congregation nie czuję wciąż odpowiedniej chemii - raz mnie ukołysze, raz zdrażni, ale za każdym razem zaintryguje, jakbym podświadomie był informowany, że być może to jeszcze wciąż kwestia czasu abym do rdzenia albumów The Afghan Whigs z lat dziewięćdziesiątych się dodrapał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz