Niemal od zawsze uważałem, iż Lynch potrafi kręcić (uwieczniać obrazy tak że wręcz pod wpływem sugestii czuć zapachy towarzyszące atmosferze), ale do tej pory mam problem by uznać jednoznacznie czy potrafi czytelnie (przystępnie z pewnością nie) opowiadać historie - miotam się we własnych przekonaniach i ostatecznie poddaje się jego kultowej w branży pozycji, sugerującej reżyserski geniusz człowieka odpowiedzialnego za jedne z najbardziej wyrazistych filmów w kina historii. Nie przeczę, iż ta jego metoda narracji jest intrygująca, bo raz jazda bez trzymanki (festyn ironii, kiczu i perwersji), dwa zapadające na zawsze w pamięć postaci (ich pogruchotane psychiki, a za nimi osobne historie), bo ponadto zawsze pulsująca i przerażająca sennym koszmarem tajemnica i niedopowiedzenia - mnóstwo sugestii i detali między wierszami, ale żeby pośród tego wszystkiego arcy przerysowanego było chociaż względnie łatwo? Nikt jednak nie obiecywał że łatwo będzie, bowiem nie to by opowiedzieć, ale aby poddać biednego widza jakiemuś narracyjnemu zaklęciu zawsze Lynchowi myślę chodziło, a Dzikość serca może nie jest najbardziej dziwacznym pod tym względem jego dziełem, ale jest dziełem chyba najbardziej energetycznym i esencjonalnym - dla wielu najbliższym w jego karierze perfekcji. W sumie mógłbym teraz zamilknąć i jako szary mały rozumek kierowany wiedzą prawdziwych koneserów-krytyków oddać mistrzowi pełnym uznania milczeniem, to co jego „cesarskie”, a nawet „półboskie” i do cholery jasnej (mimo że to trudne) tak poniekąd uczynię, dodając od siebie tylko że dzięki Cage’owi Elvis i thrash metal nigdy nie były od siebie tak nieodległe (sorry Glenn D.), a Laura Dern to jakiś tutaj totalny „no nie wierzę” skrajnie różny biegunowo seksualnie hiper nadpobudliwy odpał, po tym gdy obejrzy się ją jako Lulę zaraz po roli w Blue Velvet - niesamowita metamorfoza, aktorski, cholernie odważny kameleonik. Innymi słowy jakby obsada dała d*** i nie uczyniła na ekranie solidarnie stadnej rozpierduchy (Diane Ladd o jprdl!), to być może gdzieś chyba te lynchowskie czary mary nie zahipnotyzowały, dzikie pomysły nie kąsały i sama idea wciśnięcia widzowi w gardło popieprzonej miłości by wystarczająco soczyście po prostu nie zagrała. Chcę przez to powiedzieć, iż chyba jak aktora Lynch wybiera, to aktor czując się wyróżniony sam się przymusza do wyrywania sobie podczas kręcenia paznokci po kryjomu, żeby był ból, wkurw, chora na głowę, napędzona adrenaliną brawura i wszystko to co towarzyszy sadystycznym aktom autoagresji, by nie być jedynie autentycznym, tylko ekspresyjnie turbo dosadnym! Tak tak tak - wspomnij jeszcze człowieku obowiązkowo o kurtce z wężowej skóry i finale finałów! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz