Reitman młodszy dostarczał niejednokrotnie nie tylko uznania dowody, że tata jego to robił fajne, kasowe komedie typowo hollywoodzkie, a on ma większe ambicje i poszedł o krok dalej kręcąc równie fajne, ale poważnie zabawne, bardziej gustowne, mniej popularne obyczajówki hollywoodzkie. Ivan to sentyment dziecięcy, Jason natomiast u mnie topka obecna, a SNL to olimpijskie pudło w historii amerykańskiej TV rozrywkowej niewątpliwe. Szoł legenda dostarczający przedni i do tej pory w sumie aktualny, błyskotliwie abstrakcyjny, kudłaty z lekka i zaczepny humor, w formule skeczy w gwiazdorskiej oprawie. Absolutny wzorzec widowiska telewizyjnego i arena na której popularność zdobywały największe amerykańskie ikony komediowe. Inscenizacja wydarzeń z dnia 11 października 1975 roku, czyli debiutu antenowego debiut SN(L) przygotowana przez Reitmana, to przypominająca kontrolowany chaos rekonstrukcja tychże wydarzeń towarzyszących. Podług filozofii „program nie zaczyna się bo jest gotów, zaczyna się bo jest 23.30”, czyli wiadomo czego się spodziewać - improwizacja, bazująca na wrodzonych predyspozycjach obsady, sztuka przekuwania tych naturalnych talentów w sukces, przy aplauzie widowni. Z niepodważalnym szacunkiem, nostalgicznym sentymentem tak dla epoki, samego programu jak i tworzących go komików, których sam zapewne dzięki z nimi ojca współpracy doskonale pamięta. Świetnie zagrane, mega dynamicznie nakręcone i super stylistyczny spektakl, a’la broadway'owski i trudno się czegokolwiek czepić, bo wszystko fajnie buzuje, bawi i współczesną poniekąd historię rozrywki od strony zaplecza atrakcyjnie ukazuje. Zderzenia młodych aroganckich osobowości i rozbuchanych ego, w atmosferze nakręcającej się inspiracji, starć i tarć, oraz rodzących się głębszych relacji, dających finalnie lekko chaotyczną, bałaganiarską, ale z ogromnym potencjałem za kulisową, barwną rewię. Na prawie koniec jeszcze ciekawy zwrot akcji i puenta lub coś w tym pouczającym stylu, lecz czy młody Reitman wycisnął z potencjału wszystkie możliwe soki, to ja mam więcej niż tycie wątpliwości i nie wiem czy te wibracje w stu procentach oddają tamtą atmosferę. Nie znam wielu kontekstów, tak jak same odcinki programu widziałem li tylko połowicznie, a jeśli coś z wynikłych konsekwencji przyszłych karier bohaterów mi majaczy na tyle wyraźnie w świadomości bym mógł powiązać je z zasianymi sugestiami w scenariuszu, to mam wrażenie iż zaczynam więcej z pracy Reitmana rozumieć. Sęk w tym że zbyt dużo wiedzy mi brakuje, a tym samym jestem w tym przedstawieniu raczej na pół gwizdka (głównie w rzeczy samej perspektywa filmowa Chasea, Aykroyda), a bycie w nim jako znający wszystko fan boy, to zdaje się być klucz do odczucia czegoś więcej ponad satysfakcję warsztatowymi walorami aktorstwa i dynamiką relacji pomiędzy postaciami. Pokombinowałem w myślach i doszedłem do przekonania, iż to być może nie Reitman fulla nie wyciągnął, a ja zwyczajnie nie byłem w stanie z powyższych prozaicznych powodów odczuć więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz