Sięgam głęboko w otchłań czasu, docierając niemal do prahistorii szwedzkiego deathowego łojenia i poddaje się smaganiu krążka, który znakomicie oddaje ducha i charakter czasu, bowiem jest z dzisiejszej perspektywy niczym most łączący szerokie kategorie death metalowe, jakie kojarzy się z archetypiczną legendą wczesnego Entombed i nadchodzącego nowego w gatunku trendu, definiowanego po linii zaczątkowego In FLames/Dark Tranquillity. Dla kumatych oczywiście wszystkie wymienione to dalsza kolej losu i wynik przepoczwarzania się jeszcze głębiej w mrokach czasu osadzonej śmierć-metalowej skandynawskiej sceny, bo mówiąc o At the Gates czy Entombed należy rzecz jasna pamiętać o ekipach powiązanych (Grotesque, Nihilist), jakie w pamięci maniaków pozostawiły często jedynie demówki, w porywach epki lub kompilacje, ale rzecz jasna bez ich udziału zapewne później wiele by nie wyniknęło. Zatem jako jednak obiektywnie i pokornie mało wtajemniczony w wydarzenia z końca lat osiemdziesiątych fan ciętego, jadowitego bądź ciężkiego, brutalnego riffu - tylko z racji historycznej prawdy czułem się w obowiązku słowo napomknąć. With Fear I Kiss the Burning Darkness jest drugim długograjem, jeszcze rok ponad dekadę temu w krótkiej względnie liście albumów stworzonych przez zainteresowanych. Uznanym raczej jednomyślnie za najbardziej mroczny w dorobku i śmierdzący nie tylko siarką deathową, ale też (ze względu na piłujący riff) mogącą wzbudzać poniekąd pokrewieństwo z zatęchłą pierwszą nordycką falą black metalu - oczywiście tego w którym grało się bardziej soczyście, niźli wyłącznie prymitywnie. Jednak najwięcej w tej nucie z kierunku nowego, kierunku zorientowanego na u-melodyjnienie muzycznego wizerunku, co słychać jako potwierdzenie dojrzałości w sensie muzykalności, umownie uznając ekipy gitarzystów, czyli Alfa Svensona i braci Björler oraz jednego oczywiście z najbardziej specyficznych w gatunku głosów - ujadającego Tomasa "Tompy" Lindberga. To krążek na pełnej gitarowy, ale gitarowy w pewnym sensie, INNYM SENSIE, gdyż zdaje się iż gitary grając jednocześnie w różnych można by rzecz stylach, nie tracą w efekcie finalnym nic na spójność. Każda niby sobie ale w jednym celu - aby stworzyć niezwykłe harmonie - wrażenie wielowymiarowości, w dodatku dużej gęstości, a jednak czytelnie i sterylnie, bo przecież brzmienie nie powiela schematu przyjętego przez krajanów ze sceny sztokholmskiej, tylko pozwala jej mówiąc oględnie właśnie po göteborgsku "pocykać". Kawałki pędzą, ale nie jest to tempo na złamanie karku i jak też myślę zgodzi się każdy szalikowiec gatunku oraz samej ekipy czy tej konkretnej płyty - nie jest to akurat nuta mega ekstremalna, bowiem poprzedniczka takąż bardziej była, a przy okazji też więcej do struktur eksperymentalnej dziwaczności dorzucała. O tym jednako kiedy indziej - przy okazji.
czwartek, 30 stycznia 2025
środa, 29 stycznia 2025
Tiamat - Judas Christ (2002)
Percepcja w sprawie jest taka, zachwiana perspektywą minionego od premiery czasu, że tak jak w momencie premiery Judas Christ ceniłem wyżej niż Skeleton Skeletron, tak dzisiaj uważam obydwa albumy za odmienne, a zarazem trzymające podobny poziom, który absolutnie równać się ich bezpośredniej poprzedniczce nie może. Skeleton dodatkowo przegrywa od strony wizualnej, bowiem plastycznie Judas znacznie bardziej od zawsze do mnie przemawiało, a jednocześnie obydwa także nie mają startu do obrazu zdobiącego A Deeper Kind of Slumber, więc mógłbym rzec, iż poziom w sensie stosunku jest stały i nic nawet po latach mnie nie zaskakuje. Jednako pamiętam że Judas wałkowałem obficie i Skleleton szybko odrzuciłem, a po wybitnym Wildhoney, to ja również wspaniałej dzisiaj piątki nie doceniłem właściwie, więc na trzy płyty po wydaniu kultowego albumu z takimi arcydziełami jak Gaia, żaden jemu się wówczas w moim przekonaniu równać nie mógł. Porzucając jednak wyliczanki i przechodząc do właściwej zawartości poddawanego właśnie refleksji krążka, to ja uważam że może podobna mi się mniej niż kiedyś, ale jednak nie mam problemu aby do niego powrócić i mogę nieśmiało wyliczyć, że będąc znacząco łatwiejszy w kontakcie (mówię o pierwotnym, niskim punkcie wejścia), to wszystkie te numery nawiązujące bardzo lajtowo (ktoś mógłby uznać iż tanecznie) do stylistyki The Cult, The Sisters of Mercy czy Fields of the Nephilim nie są same w sobie złe, tylko po prostu zbyt bezpośrednie - że bieda, że nic się nie dzieje. Dodać im mogę może po punkciku wtedy gdy zawierają w sobie orientalną ornamentykę, która de facto przewija się w śladowych ilościach nie tylko przez kawałki dynamiczne, ale jest jeszcze bardziej istotną domeną wszystkich kompozycji o marszowo-balladowym charakterze. One też z początku za sprawą myślę wrażenia wywołanego i pozostawionego po wybrzmieniu przez The Return of the Son of Nothing, kontynuowanego przez So Much for Suicide oraz podtrzymanego w dalszej części przez Fireflower i najbardziej bliźniaczej kompozycji otwierającej Love Is as Good as Soma rzucają ten powłóczysty cień na całość, która jest zbudowana z klimatycznie podobnie zorientowanych, ale jednak pod względem dynamiki odmiennych bloków. Co jednak najbardziej symptomatyczne, to fakt niepodważalny iż Judas Christ potrafi przysmęcić, bowiem jest straszliwie jednak przewidywalny i powtarzalny, a jedyne co go naprawdę ratuje to część umówmy się środkowa i Summer by Night, który jest tylko rodzajem dźwiękowej inscenizacji bez wokalu w sensie tradycyjnego śpiewu, a z wokalem w sensie eksperymentalnych popiskiwań wydawanych bodajże przez saksofon - tworzących niesamowitą, bardzo magiczną atmosferę. Gdyby tylko więcej żaru i otwartości na nieobliczalność, których nawet w mocniejszych akcentach brakuje - jakby Edlund uparł się że on już nic do powiedzenia interesującego mieć nie chce.
P.S. Odnośnie uwagi z ostatniego zdania - chyba podobnie zrobili ostatnio "metalowcy" z Tribulation!
wtorek, 28 stycznia 2025
Le règne animal / Królestwo zwierząt (2023) - Thomas Cailley
Tytuł który jak kojarzę sporo przytulił w tegorocznym Cezarów rozdaniu i tym samym jako laureat wzbudził moje zainteresowanie, ale czy spełnił oczekiwania związane ze znakomitym kinem, to nie zgodzę się bym tak oficjalnie wszem i wobec podobne, nie stojące w kontrze do subiektywnych odczuć stanowisko orzekł. Przede wszystkim nie jego problemem jest pomysł czy realizacja, ale scenariusz wpadający (zgadzam się z kilkoma opiniami) w koleiny i miast dodawać idei jeszcze więcej intrygującego posmaku, to on ją spłaszczył, podobnie jak słabo dopracowane postaci poboczne, pośród których rady aby zaskarbić moją sympatię, przez rodzaj niechlujności scenariuszowej, nawet najczęściej pozytywnie oceniana Adèle Exarchopoulos nie daje. Zresztą ona na przykład i inni bohaterowie drugoplanowi są, ale o nich kompletnie nic nie wiemy i pojawiają się jakby znikąd, przez co brak ważnej spójności pomiędzy pierwszym, a drugim bohaterów planem. Pomimo jednak tego rodzaju wady całościowo Królestwo zwierząt się broni, ale pozostaje produkcją raczej na poziomie poprawnym, chociaż ciut wyżej ponad przeciętność jestem w stanie ocenić grę aktorską chłopca-mutanta oraz jak na poziom budżetowy niski, bardzo dobre efekty specjalne minimalistyczne, które wygrywają surową oryginalnością (patrz najbardziej ptasia hybryda) oraz naprawdę bogatą metaforę przewodnią, jeśli oczywiście, wyobraźnia i intelektualna wola pozwoli widzowi dotrzeć do jej sedna. Można w sumie obok projekcji przejść obojętnie, ale niekoniecznie, bowiem niewykluczone jest wejście w to stąpające jednak pomimo to i tamto mocno po twardym gruncie science fiction, aż do poziomu znacząco głębszego. Dojrzeć konfrontację miłości rodzicielskiej z bezwzględną dziką naturą, dopatrzyć lojalności, wyrozumiałości i najogólniej mądrości w ojcowskim postępowaniu, jak i zauważyć dramat o dojrzewaniu w świecie obcych, nieprzychylnych, gdy coś młodego człowieka spośród rówieśników wyróżnia i zamiast jako przewagę, on odmienność rozpatruje w kategoriach ciężaru - poddając się wykluczaniu czy szykanowaniu.
poniedziałek, 27 stycznia 2025
Massive Attack - Blue Lines (1991)
Siedzę właśnie w zaciemnionym mieszkaniu, późną niedzielną wieczorowa porą, ze słuchawkami na uszach, przed ekranem monitora i finalizuję zmasowany atak na pierwszy album brytyjskiej legendy trip hopowej, której dyskografii nieznajomość obecnie, gdy doświadczenia muzyczne moje znacząco bardziej szerokie niźli kiedyś w początkowych najtisach, uznaję za powód do wstydu. Żyć w tej raz nieświadomości, dwa z ciężarem ciekawości już dłużej nie mogę, więc startuję z blokiem właściwych refleksji, a w nim zakładam co odpowiedni dla potrzeb przyswojenia kolejnych materiałów czas, subiektywna porcja odczuć i garść obiektywnych faktów wraz z zapewne przefiltrowaną i precyzyjnie odmierzoną ilością oczywistości związanych z kwestią znaczenia grupy i jej płyt na kształtowanie się wówczas nowej sceny. Sceny jaka dla kogoś kto takim jak ja wciąż laikiem, a jednakowoż człowiekiem z dość przerażającym już peselem, może się kojarzyć poniekąd z taką nazwą jak podbijający ówczesne (to wciąż rok 1991) dyskoteki, także brytyjski The KLF i ich najbardziej dla mnie rozpoznawalny album The White Room. Posiadałem na kasecie i eksploatowałem dość intensywnie, a na okazję rozkmniniania twórczości Massive Attack sobie odświeżyłem i myślę nie jestem w błędzie, że przypomniany, powstały w połowie lat osiemdziesiątych mógł być forpocztą dla trip hopowego w przyszłości rozdania. Mógłbym w tym miejscu obficie się podpierać wzbudzającymi nieufność gatunkowymi definicjami (dancehall, creepy funky) dla mnie raczej w praktyce mało bliskimi i w ten sposób opisywać tożsamość Blue Lines, ale zamiast tego oprę się na samych odczuciach pierwotnych i stwierdzę odważnie, iż to album w konstelacji brzmień elektronicznych bardzo eklektyczny, bowiem te brzmienia zdają się tak eksperymentalne jak i różnorodne, a mnogość stylów wokalnych/rodzajów interpretacji budzi gigantyczny szacunek, nawet jeśli część z nich w archetypicznych formułach do mnie zazwyczaj nie przemawiają, to tutaj robią robotę i nie mam pytań. Czuje się w tym dźwiękach emocjonalną wrażliwość i wyrafinowana elegancję w nadmienionych różnych konfiguracjach stylistycznych, ale też charakterystyczną dla ambitnej elektroniki szeroką przestrzeń i powiązana rzecz jasna ze wspomnianą emocjonalnością bogatą duszę. Pora dnia powyżej określona czuję trafiona i okoliczności sprzyjające, bowiem lekki relaksik po pracy, czyli zasłużonego odprężenia czas, to warunki idealne do wprowadzenia się w stan transowy jaki Blue Lines gwarantuje, jako chyba jeden z najlepszych bujających elektronicznych albumów, w których aksamitny soul miesza się z zapętlonym groovem, hip hop nieagresywny, czy bardziej surowe dub/reagge z "czilałtowym" trip hopem. Będę korzystał i przechodził wraz z co następnymi albumami na wyższy poziom wtajemniczenia - dzieląc się wtedy bardziej dogłębnymi, a nawet wyrafinowanymi analizami. Póki co tyle. Tyle o świetnym w swojej kategorii Blue Lines, o ile. :)
niedziela, 26 stycznia 2025
Pearl Jam - No Code (1996)
Czy ja mam się z No Code przeprosić, czy nadal traktować czwarty krążek Veddera i ziomków jako pierwszy z tych które może nie zapowiadały od razu katastrofy, ale na dobre zamknęły im wszystkim i następnym, następnym i następnym drogę do najgłębszej głębi mojego serca, tam gdzie debiut, dwójka na stałe zamieszkały, a trójka się tuż przed progiem usadowiła i trochę też swoją nogę w drzwiach do dzisiaj trzyma. Nie raz dawałem bezpośrednio lub pośrednio do zrozumienia, a w domyśle że nawet Metallica tak wcześniej się zasadniczo dla mnie nie skończyła, jak Pearl Jam przestał wywierać wrażenie wystarczające, aby przy nich pozostać i próbować się chociaż fragmentarycznie cieszyć kolejnymi powstającymi materiałami, szczególnie gdy w ostatnich latach jakieś światełko nadziej gdzieś w tym tunelu beznadziei jednak migotało, a finalnie okazało się iż była to tylko ułuda. No Code pamiętam akurat dość wyraźnie i najbardziej przez pryzmat totalnie balladowego Off he Goes, które posiadało ten melodyjny wabik chwytliwy, choć w zupełnie jednak w innej formule brzmieniowej niż na ikonicznych płytach Pearl Jamowych. Tak też podobnie okazuje się mam dzisiaj, że praktycznie tylko wymieniony mnie rusza, a reszta indeksów nie posiada jakiegokolwiek waloru jaki im mógłby zapewnić moją większą przychylność, niż tylko być może na siłę doszukiwanie się w nich kompozytorsko-aranżacyjnych smaczków, bo są raczej bezkształtne, rozmyte i charakteru pozbawione. Smuty straszne najczęściej, jakieś pseudo folkowe akcenty miałkie, a kiedy nieco bardziej energetyczne granie się wbija, to ta energia i ten w niej ładunek eksplozywny jakby nie mógł się wydostać, uwolnić z niewidzialnego pola siłowego. Jakbym miał jeszcze którykolwiek numer pod groźbą wybatożenia na plus wyróżnić, to jeszcze w panice postawiłbym na Present Tense, który w innej konfiguracji towarzyskiej, zapewne na Vitalogy najbardziej, dużo lepiej by wypadł - się odnalazł. To Przecież akurat dobry numer, bardziej niż przyzwoity i teraz kiedy akurat jego finałowy fragment przepływa między słuchawkami, to mam ochotę jego uznać za najlepsze co No Code się w zestawie trzynastu kawałków przydarzyło. Zapewniam zatem że się póki co, a wręcz nie ma mowy bym kiedykolwiek z No Code się przeprosił - w czym utwierdzają mnie już ostatecznie dwa zamykające płytę koszmarki.
sobota, 25 stycznia 2025
Nosferatu (2024) - Robert Eggers
Fundament uznaję za jasny, oczywisty, chociażby mój własny, wyczekiwany seans prapremierowy był odbyty w sąsiedztwie dwóch jeszcze do niedawna zapewne nastolatek, których posłyszane, wyszeptywane, a jednak donośne dla fotela obok komentarze sugerowały kompletne zaskoczenie z czym mają do czynienia, co jednoznacznie dowodzi, iż historia jako pierwowzór spisana w XIX-wiecznej powieści Brama Stokera i później rzecz oczywista wielokrotnie na cele popkulturalne modyfikowana, była im niekoniecznie znana, zakładając myślę odważnie ale jednak bez ryzyka, że wampiryzm jako fenomen wpierw w formie przypowieści, dalej osobliwości literatury i finalnie ogólnie kultury medialnej już obcy nie. Stoker inicjująco spisał to co posłyszał i do czego w temacie się dogrzebał, wykorzystując tak legendy jak i dość dobrze udokumentowaną postać Hospodara Wołoszczyzny Włada Palownika (jak się okaże pierwowzór najsłynniejszego wampira - dziecka nocy, Nosferatu), doprawiając każdy przekazywany mit własną rozbudzoną fantazją, tworząc rozpalającą do dzisiaj wyobraźnie powieść o uniwersalnych namiętnościach, gdzie przede wszystkim prymarna walka dobra ze złem i miłość pod postacią najsilniejszych żądz oraz wykorzystywany kluczowy wątek nieznanego, przerażającego i podsycającego pierwotne lęki, które to tajemnicze, niezbadane, więc dla gawiedzi godne potępienia. Eggers jako specjalista od kina niebanalnej grozy, kluczenia pośród starych podań, przetwarzania na nowo ikonicznych opowieści i fenomenalny wizualny kreator wziął więc na warsztat jeden z najważniejszych filmów niemieckiego ekspresjonizmu, będący właśnie (podobno z powodów prawa autorskich) jedynie opartą na kanwie stokerowego bestselleru, w skrócie opowieścią o krwawym (bardzo gęste, niemal bordowe drinki preferującym) potworze/demonie i jego też słabości do opętywania pewnej młodej, poszukującej wrażeń niewiasty, która finalnie dla dobra społecznego (uniknięcie gigantycznej zarazy) oddaje się swojemu prześladowcy - podstępnie przy okazji swojego końca, doprowadzając do sczeźnięcia hrabiego Orloka (tak, kwestia praw autorskich). Dowiedziawszy się o planie Eggersa, właśnie tak idąc tropem sugestii i też mając w pamięci genialny Lighthouse, wyobrażałem sobie, iż stworzy wprost zarazem i nowocześnie jednocześnie, a jednakowoż archaicznie wyglądającą nową wersję obrazu Friedricha Wilhelma Murnaua. Okazało się w trakcie kolejnych wypuszczanych w eter informacji, że Nosferatu Eggersa będzie bardziej w ogólności gotycko staroświecki (barwy wyblakłe, gnijące), a nie filmowo klasyczny (monochromatyczna magia), a teraz już wiem jakie jest w rzeczywistości i zanim odniosę się do cech charakterystycznych wyglądu, to przyspieszę i zdradzę, iż według mojej maksymalnie subiektywnej opinii wyszło reżyserowi, specjaliście w te akurat klocki fantastycznie, bowiem mnie zahipnotyzował i ku mojemu zaskoczeniu nie wąsko też przeraził (są tu sceny które niemałe ciary wywołują). Jednak uznaję iż nie przeskoczył wrażeń które pamiętam wciąż po pierwszym wessaniu w niezwykle kreatywny wampiryczny świat Coppoli i co najważniejsze, ufając największym koneserom najklasyczniejszej klasyki filmowej, nie zdeklasował (he he) arcydzieła Murnaua. Nie zdołał dorównać w chronologicznej kolejności pomysłowości tego drugiego, ni utkać tak przejmującej opowieści, wlewając w nią maksimum smutku jaką stworzył ten pierwszy.
P.S. Tak zgadzam się z ogarniającymi temat już wczoraj moimi przedmówcami, krytykami, konsumento-pasjonatami, iż dźwięk miażdży, a każda klatka to wizualne wypieszczenie ponadprzeciętnie precyzyjne - upojne malarsko. Scenografia, lokacje i pejzaże wytrawnie dobrane, a kolory i gra cieniem fenomenalna, jak i zgadzam się że pod względem sugestywności nie ma opcji aby doskonale technicznie ucharakteryzowany Bill Skarsgård mógł podskoczyć skąpo, umownie wystylizowanym Schreckowi, Kinskiemu (pamiętaj pseudo koneserze o Herzogu) czy bliżej mojego serca, oryginalnie uformowanemu Oldmanowi. Tak tak tak - nie zgadzam się bym mógł się nie zgodzić ze wszelkimi starannie wypunktowywanymi w wysypujących się intensywnie w przestrzeni Internetu recenzjach oczywistościami i jakimikolwiek podpartymi przekonującymi walorami komplementami.
piątek, 24 stycznia 2025
The Veils - Asphodels (2025)
Włączyłem i tak jak szybo się zaczęło, tak przebrzmiało i wtedy do mnie dotarło w pełni, że to nie jest pełnoprawny kolejny album The Veils zespołowy - co w chwilę później potwierdziłem, wyszukawszy informacji że oto mam do czynienia z materiałem powstałym we współpracy szefa The Veils z aranżerką smyczkową, niejaką Victorią Kelly. Materiału zasadniczo akustycznego, tudzież ewentualnie, jeśli coś elektrycznego mi umknęło quasi akustycznego. Materiału wyciszonego i subtelnego, bowiem raz to instrumentarium ascetyczne, ograniczone do brzmień smyczkowych, fortepianowych i klasycznie gitarowych z bębenkami, dwa pięknie zwiewnie melodycznego, gdyż te wszystkie występujące tematy, w głównej mierze świadczą, iż Finn Andrews jest już mistrzem w pisaniu charakterystycznych motywów, które się od razu zapamiętuje, choć absolutnie nikt nie powinien sugerować, że przez przyjemne osadzanie się w świadomości są banalne - bo to kompletna jest nieprawda. Te melodie (pływające linie melodyczne precyzyjniej), cudownie współpracują w tworzeniu charakteru z liniami wokalnymi, interpretacjami tekstów (w mitologii greckiej asfodel to kwiaty kojarzone ze światem podziemnym, żałobą i życiem pozagrobowym). One natomiast tylko za udziałem ciekawego, bujającego i nieprzesadzonego elektrycznego groove’u, emanowały silniej energetycznie w postaci Total Depravity i mniej bezpośrednio ...And Out of the Voidn Came Love. Stąd tylko niby pozornie one i Asphodel są zupełnie inne - odmienne kiedyś, od tego trochę mini, trochę nie mini, bo dziewięcio-utworowego, trzydziestojednominutowego nowego/świeżego krążka. Nie dziwię się więc, że Andrews postanowił te kompozycje wydać pod szyldem grupowym - pokazując przy okazji w pierwszej fazie tworzenia być może nieco nieświadomie, na czym zasadza się istota muzyki The Veils. Gdyby do tego uduchowionego, zwiewnego a przede wszystkim skompresowanego do esencji zestawu kompozycji wtłoczyć mocniejsze akcenty elektryczno-rytmiczne i dodać kwadrans jeszcze czasu trwania, to mielibyśmy ufam kolejny pełnokrwisty i pełnowymiarowy oraz wprost konkurujący z poprzednimi na równych zasadach materiał. Tak mamy uważam coś poniekąd jednocześnie nowego i starego - interesującego i oczywiście poetycko pięknego emocjonalnie, co zmienia odrobinę akurat moją perspektywę odbioru muzyki The Veils, a na pewno pozwala mnie dostrzec w niej już w pełnym wymiarze inną perspektywę - perspektywę czystości, miast czystości plus indie-progresywnej złożoności. Przyznaje iż na początku odczułem lekkie rozczarowanie, nie tego oczekując, lecz szybko zostałem w świat Asphodels wessany i nim opętany. Opętany wręcz wspomnianą dojrzałą minimalistyczną konstrukcją i wszystkimi fantastycznymi harmoniami głosu oraz w zasadzie wyłącznie plumkania. W takim wydaniu plumkanie nabiera blasku, a ja nabieram do lirycznego plumkania coraz to większego szacunku. :)
czwartek, 23 stycznia 2025
Quo Vadis, Aïda? / Aida (2020) - Jasmila Žbanić
środa, 22 stycznia 2025
Nu aștepta prea mult de la sfârșitul lumii / Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata (2023) - Radu Jude
Niezwyczajny, oryginalny na kompletnie niespotykany sposób, z wszystkimi w fabule jako jaskrawy kontrast użytymi fragmentami autentycznego filmu z lat 80-tych, kiedy naturalnie rumuńska ziemia leżała za żelazna kurtyną, pod ciężkim butem fasadowej dyktatury towarzysza-gnidy Ceaușescu. Przekornie to co dzisiaj w odcieniach monochromatycznych, a to co przed lat czterdziestu w uroczych, dających poczucie przyjemnego bezpieczeństwa pastelowych kolorach. Tak prowokacyjnie, w kontrze do powszechnego spostrzegania - dzisiejsze piekło i “wczorajszy” raj! Dokładnie to wprost indywidualni główni bohaterowie (kobiety za kółkiem w dwóch epokach), a w sensie niedosłownego znaczenia i publicystycznego komentarza, w szerszym kontekście, społeczeństwa z dwóch politycznych ustrojów na jednej ziemi. W ujęciu natomiast sytuacji aktualnej drapieżny kapitalizm jako główna scena, dżungla motoryzacyjna (obłęd powodowany stresem, napięciem, a może po prostu chamstwem), jako jej symboliczny przejaw, dziki w założeniu, prymitywny południowy wschód Europy pokojowo podbity - wykorzystywany, eksploatowany przez w teorii praworządny, cywilizowany (lepszy) korporacyjny ład, w którym polityczna poprawność paradoksalnie sprawiedliwość ponad wszystko (ekshumacje z terenu cmentarza wracającego do prawowitego czy też nowego deweloperskiego właściciela). W tych realiach kapitalistycznego wyzysku i rozwarstwienia społecznego zaskakująco docelowego mnóstwo celnych, uderzających prosto w twarz i w intencji możliwie ocucających, krytycznych i autokrytycznych szyderczych docinek. Podobnie wiele mega grubych (Hans Frank), jak i nieco bardziej subtelnych, symbolicznie ironicznych (Oda do radości) aluzji, tudzież najzwyczajniej manifestacji stanowiska reżysera wobec tak narzuconego i przyswojonego nowoczesnego niewolnictwa, akceptowanego jako ambicja zapierdolu dla w zasadzie nieosiągalnego grubego sukcesu, lub prozaicznego przetrwania. To jest poniekąd radykalny, lecz genialny komentarz społeczny i polityczny, jak i pogłębiony portret psychologiczny biedaków żyjących zarówno wczoraj jak i dziś w każdym z krajów dawnego bloku wschodniego. Narracja w interwałach przekazująca informację półgębkiem, do rozgarniętych docierająca paradoksalnie bardziej niż bezpośrednia łopatologia. Używając jako argumentu obrazu oraz aluzji zachęca do odpowiedzi na pytanie, czy dzisiaj jest lepiej i łatwiej, a może nic się w zasadzie nie zmieniło, tylko inne są koszty realnego, bądź pozornego wzrostu komfortu życia? Rumuni rżnięci przez bogatą starą Unię, różnice nie tylko statusu materialnego ale i mentalności więc i Rumuni rżnięci przez Rumunów, którym może nie tak daleko moich własnych rodaków. Nie jesteśmy upośledzeni, a pozwalamy sobie, tak jak pierwszoplanowa bohaterka inteligentna, a też żyjąca jak żyje! Radu Jude może nie buntuje, ale na pewno świeci niewygodną prawdą prosto w ślepia.
wtorek, 21 stycznia 2025
Dark Tranquillity - Character (2005)
Wydanie Character i Stabbing the Drama Soilwork to podobny przedział czasowy i ten sam w zasadzie gatunkowej przynależności przydział, ale jeśli mnie pamięć nie myli o albumie Soilwork wówczas bardzo dużo się pisało, a krążek Dark Tranquiliity przeszedł bez podobnego, napędzanego intensywną promocją w metalowych magazynach echa. Zastanawiam się nad tym niewiele już znaczącym faktem po latach, gdy ostatnio częściej u mnie gości siódemka ekipy warczącego Mikaela Stanne, niż świetna, lecz do znudzenia chyba wówczas osłuchana szóstka ekipy Stanne krajanów. Być może Stabbing the Drama była bardziej wyrazista, a na pewno mniej tradycjonalistyczna w traktowaniu melodyjnej szwedzkiej "death" metalowej stylistyki, przez co wysunęła się w tej rywalizacji na przód, bo jeśli brać pod uwagę kwestię złożoności i jadowitości ciętego riffu, to Dark Tranquillity myślę wygrywali i wygrywają. Domniemuję też przy okazji, że Character to album jaki próbował być quasi progresywny i to poniekąd mu się znakomicie udało, ale nie tracąc tym samym na energetycznym potencjale, tenże potencjał uważam na maxa, jeśli mówić o muzyce dryfującej ku rozwijaniu wątków i eksplozji napięcia na praktykę przekładający. Równie trafnie mógłbym Character określić jako udaną kontynuację kierunku na nowo otwartego na poprzedniczce, bo Damage Done powracało do konkretnego jebN-ięcia, rezygnując z czystych wokaliz, zachowując melodykę riffu, czyli nawiązując do początkowego okresu w twórczości autorów ikonicznych płyt tego bardziej lajtowego, określanego göteborskim "deathowego" trendu. Ja też siódemkę wciąż jako raczej już niedzielny fan stylistyki kupuję, bowiem to materiał niezwykle przestrzenny i na szczęści nie sprowadzony do funkcji podrzucania wyłącznie refrenów do nucenia, przez co można dłużej i głębiej w tych oczywiście absolutnie nie odkrywczych strukturach myszkować, a najbardziej to jednak cieszyć się świetnymi riffami, solidną sekcją oraz podbijającymi klimat, bo z tła się wybijającymi dość futurystyczne obrazy w wyobraźni malującymi klawiszami - a może to sugestia tylko okładkowa? Lubię, szanuję itd. - mniejsza z tym co Character wywołuje, ważne że przyjemności dostarcza.
poniedziałek, 20 stycznia 2025
The Man Who Wasn't There / Człowiek, którego nie było (2001) - Joel Coen
Od razu rzuca się w uszy taka narracja, jakby taki czy inny stereotypowy detektyw Marlowe o swojej robocie w myślach nawijał i w dodatku wizualna oprawa sugeruje gatunkowe powiązania z kinem noir, a przecież bohaterem podrzędny fryzjer, który dał się ku swojej zgubie wciągnąć w marzenia o sieci pralni chemicznych, jaka to sieć spore zyski przynieść może. Ed Crane mówi w myślach do siebie, bo zdominowany przez najbliższe otoczenie funkcjonuje niemal jak niewidzialny, wycofany, pokorny, niemal bez życia, w trzech czwartych co najmniej mechanicznie - człowiek duch, człowiek przezroczysty. Żaden zapewne oczekiwany prywatny detektyw czy gangster tym bardziej moją uwagę skutecznie zaskarbił, tylko poczciwy, uczciwy przeciętniak, niezdolny według obrony do wymyślenia tak skomplikowanej intrygi jakiej padł ofiarą. Sprzedano mu ideę, która okaże się ostatnim gwoździem do życiowej trumny, w jakiej i tak od lat bez tlenu zamknięty, a pomysł na zdobycie kasy na inwestycję powzięty, nieco zbyt ryzykowny i pomiędzy startem, a finiszem implikujący kolejne jak to u Coenów fatalistyczno-satyryczne wydarzenia. Dzieje się zamieszanie, spirala kolejnych konsekwencji się nakręca, a inicjuje ją sam Ed i ona w Edzie otwiera zaskakujące pokłady odwagi, siły i niespełnionej mglistej nadziei. Trochę lirycznie, odrobinę przesadnie groteskowo, obłędnie wizualnie z bodajże Oscarem nagrodzonymi zdjęciami fenomenalnego Rogera Deakinsa i z muzycznym podkładem ascetycznym ale wyraziście swoje istnienie zaznaczającym. Z doskonałą obsadą, z kapitalnym w roli głównej Billym Bobem Thorntonem mimicznie precyzyjnym i wsparciem innych istotnych postaci znaczących, bo jak gra się u Coena lub tym bardziej Coenów, to nie ma lipy i nie możliwości by którykolwiek z braciszków przepuścił aktorską tandetę, czy szarżę zbyteczną, choć wymuszenia lekkiego przestylizowania w kwestii kreacji sobie odmówić nie potrafią. Wyszło może nie aż tak szałowo aby Człowiek, którego nie było zaznaczył się najwyraźniej w filmografii spółki coenowej, lecz pierwsze wrażenie było przednie, a każde następne przynoszące tak potwierdzenie pierwotnego, ale i coś, co do głębi treści pozwala się dokopywać. Kurtyna opada, a finał to gorycz, smutek i ironia, która ma się zawsze najlepiej w filmach Coenów.
niedziela, 19 stycznia 2025
The Boat That Rocked / Radio na fali (2009) - Richard Curtis
Tego brytyjskiego Curtisa, to ja kiedy kina potrzebuję bez większych pretensji, zawsze biorę z ufnością, a czasem nawet wręcz z ogromną bezpretensjonalną przyjemnością. Kręci może rzadko, bowiem jego głównym fachem jest scenopisarstwo (sporo przez lata sukcesów po drodze zaliczając), jednako kręci najzwyczajniej niezwykle przyjemnie, z nikim się nie ściga i nie zabiega o ambitne laury, tylko oferuje filmy rozrywkowe, filmy proste, lecz przez wzgląd na życiową obyczajowość w nich zawartą, filmy szlachetnie dojrzałe. The Boat on the Rocked kręcona w znacznym stopniu z łapki, dynamicznie z biglem, z obsadą fajową, to opowieść o żywiołowej, beztroskiej młodości, na zasadzie i z puentą, że jak nie teraz to kiedy - jak nie zrobimy głupstw w młodości, to cholera będziemy mieć czego żałować na starość. Brytyjsko-amerykańskim rock’n’rollem nabita po korek, z klasą i z poczuciem humoru opowiedziana zasuwa z przytupem ta historia autentyczna z roku 66-ego, czyli czasu największej popularności gatunku na mglistych wyspach i niemal kompletnego braku takiej nuty w oficjalnych eterze. Stąd boom zrodzony na pirackie radiostacje nadające to co zajebiste i bez rządowego sztywnego gorsetu umoralniającego. Wiadomo że angielskie lata 60-te to czas przemian obyczajowych i kontrkultury atak na skostniały system hipokryzji funkcjonalnej. Przeciw rock’n’rollowej pornografii oburzenie nakręcane, histeria atakująca, więc mnóstwo w niej dobrej niegrzecznej zabawy i znakomitej porcji szlachetnego rocka. Kolorowa, krejzi lajtowa jazda będąca rodzajem wzruszającego listu miłosnego do epoki z młodości i muzycznej pasji, która wówczas pod rządową (jej królewskiej mdłości) nagonką, bowiem zagrażająca (a fe!) moralności publicznej.
sobota, 18 stycznia 2025
The Halo Effect - March Of The Unheard (2025)
Prawdę najprawdziwszą przelewając na tekst przyznam, że drugi album The Halo Effect, czyli nowego starego projektu sięgającego składem do korzeni In Flames podoba się moim uszom tak samo jak poprzednik i miło czas spędzić z dźwiękami jakie w pewnym ważnym, bo poniekąd decydującym o mojej muzycznej wrażliwości okresie mocno do mnie docierały, a teraz jak się okazuje także odczucie przyjemności wywołać mogą. Z tą jednakże tylko uwagą, iż jak niegdyś gdy kultowe The Jester Race się w kaseciaku kręciło oczywiście bliźniaczych emocji nie wywołuje, bowiem czas już nie ten, słuchacz weteran już po wielokroć częstowany różnym gatunkowo stuffem bardziej wymagający, lecz nie przeczę iż gdyby przed około trzema dekadami taki materiał się pojawił, to on bez wątpienia mnie by w głowie wówczas zamieszał. Posiada on przecież dość niski próg wejścia i z miejsca chce się nucić te melodie, a jednocześnie względny ciężar, całkiem wirtuozerską pracę wioseł i kapitalne charczące wokale Stanne, lecz ma jedna wadę i ona objawia się gdy wokalista znany, lubiany i ceniony zbyt miękko w czyste zaśpiewy wchodzi, a nucie na domiar złego instrumentalnie wpychają się gdzie wlezie orkiestracje syntetyczne - Between Directions jako pierwszy bez żalu z listy numerów wyrzucam. Poza tym wszystko gra i trąbi tutaj wyśmienicie, jeśli rzecz jasna ktoś lubi takie przebojowo metalowe granie, jakie miało swój najlepszy czas na przełomie wieków, a dzisiaj jak kojarzę i śledzę, najlepiej bo najbardziej wciąż ciekawie w gatunku trzyma się Soilwork. Żaden oczywiście to w wykonaniu The Halo Effect death metal, nawet jeśli dodać przed określenie melodic, gdyż to czysty heavy metal z warkotem i sporą dawką elektroniki. Heavy nowoczesne na swój sposób i być może zaskoczę, ale uważam iż kompozytorsko dość finezyjne, a na pewno takie które nakazuje zainteresowanym pisać numery chwytliwe, a tym samym przecież przebojowe, co tylko kompletnym laikom wydaje się takie proste. Raz napisać zwarte i zapamiętywalne numery, dwa wymyśleć te wszystkie miodzio harmonie wywiosłowane.
piątek, 17 stycznia 2025
Down by Law / Poza prawem (1986) - Jim Jarmusch
Bogata obsada u kultowego Jima Jarmuscha - w undergroundowo artystycznych, inteligentnych i zarazem ironizująco zdystansowanych do rzeczywistości środowiskach, speca od poważnie-niepoważnej, bez bezpośredniej puenty filozofii kinowej. Młody tutaj u niego po swojemu aktorzy Waits na przykład, z tą "gębą" jaka od lat sugeruje że w zasadzie on nigdy młody z wyglądu nie był. Dalej John Lurie promowany przez reżysera i charakterystyczny, z komediowym, a’la allenowym talentem Benigni. Wreszcie przez chwilę przyszła jeszcze w owym czasie małżonka Benigniego plus nie do pobicia w scenach histerii Ellen Barkin. Na stole zaś do bałaganiarskiej wiwisekcji nowoorleański światek cwaniaków, wyrzutków, nieudaczników i krystalicznie czystych w teorii stróżów prawa. Rzeczywistość w której w praktyce rozpływają się granice pomiędzy tymi co z założenia czerpią zyski z cudzej krzywdy, a tymi co mają obywatela chronić przed krzywdą ewentualną takąż. Wszystko kręci się wokół szmalu, a życie tylko chwilowo, kiedy jakaś niezła passa się zdarzy nie jest do bani. Jarmusch w tym przypadku absolutnie nie pieprzy mgliście, tylko w swoim klimacie, ale jednak wprost sporo przenikliwego ale i oczywistego, o naturze rzeczy daje do zrozumienia. Szanuje te rozkmniniane „parszywe gęby”, kieruje na nie rzadkie pozytywne światło, uczłowiecza je w oczach widza, dając do zrozumienia że to raczej skomplikowana materia, kto jest kim i czym się zajmuje, a co jednak nie do końca tak w praktyce stereotypowo go utożsamia. Poza prawem to od strony postaci/bohaterów tacy z pozoru cwani, a realnie wrobieni, niewinni palanci zapuszkowani, którzy jakimś cudem nawiali. Przekornie, z kapitalnymi już archaicznymi dialogami między innymi o poezji w przekładach - amerykańskim slangowym językiem z zaledwie początku lat osiemdziesiątych. Jednak proszę nie traktować opisu mego zbyt wiążąco, bowiem donoszę, iż Poza prawem prócz z pozoru to co powyżej i przekornie absolutnie nie to, jest też chyba głównie jednak bezpretensjonalną, płynącą w zaskakującym kierunku, z początku przypowieścią o ulicach Nowego Orleanu i z czasem bagnach Luizjany, gdzie w balladowym tonie, zabawnie spotykają się dwie kultury/mentalności - otwarta, wesoła, romantyczna makaroniarska i ta druga, rodzima Waitsowi i Lurie’mu.
czwartek, 16 stycznia 2025
High Fidelity / Przeboje i podboje (2000) - Stephen Frears
Na ekranie przede wszystkim uczuciowe dylematy, spora dawka dobrego humoru z przekąsem oraz pasja jako muzyka i absolutnie nie przyciężkawa melancholia, jako stan niemal permanentny. Słucham muzyki bo jest mi źle? A może jest mi źle, bo słucham muzyki? Od tego wyznania bohatera opowieść bardzo mi bliska się rozpoczyna, w której zatrzymany w czasie John Cusack nawija bezpośrednio do kamery i opowiada o swoim "żałosnym" życiu, wegetując w hobbystycznie prowadzonym sklepie z płytami. Miejscu dla maniaków, z którymi gdybym był młodszy to bym się chyba utożsamiał, albo co gorsza, otoczenie by mnie utożsamiało. :) Bohater dużo myśli i analizuje (tzw. rozkminiacz siebie), prowadząc wewnętrzne bogate we wnioski monologi, bowiem niewiele żywego wokół się dzieje, stąd skupia się na rozterkach i przygodach miłosnych - żyje jak smarkacz z podatnym na nastroje usposobieniem. Inna, bo ani cukierkowa, ani infantylna, czy tym bardziej banalna to romantyczna komedia "muzyczna", z charakterystycznymi aktorami pośród których jak przyzwyczaił prym wiedzie Jack Black. Gość legenda - kto by nie chciał tej jego charyzmy posiadać? Nie pierwszy to przyznaję (dla bystrych obserwatorów mojej natury oczywiste) był mój seans z High Fidelity i myślę mało też zaskakujące egotyczne identyfikacje czy kolejny raz marnotrawienie czasu na pytania. Czy trudno pośród pasjonatów popowo-rockowej nuty znaleźć podobnych Robowi amatorów muzycznego eskapizmu? Czy poniekąd utożsamiam się z he he Robem?
środa, 15 stycznia 2025
In Flames - Reroute To Remain (2002)
Odsłuchując! Żałując! Odnotowując! Pojawił się pomysł odświeżenia w pamięci Reroute to Remain, a że z pamięci przebija mocno już wyblakły obraz moich odnośnie wyżej wymienionego odczuć, to zapuściłem sobie rzeczony i nawet w najśmielszych przewidywaniach nie zakładałem, że on tak silnie negatywnie na moim postrzeganiu szóstego długograja Szwedów się odciśnie. Ja przecież kojarzyłem, że nawet w tym odległym roku dwa tysiące drugim był pewnego rodzaju rozczarowaniem i jak wspominam zamykał raczej etap zainteresowania mojego (może rozpoczynał ten proces) muzyką In Flames, lecz nie spodziewałem się bym podczas współczesnego z Reroute to Remain kontaktu, mógł aż tak mocno z niesmakiem reagować na kolejne indeksy. Niestety czas straszliwie przemielił tą muzykę z tego okresu - wypluł jakąś breje i uważam, iż dla mnie jest to obecnie rodzaj stuffu kompletnie nieapetyczny, dzisiaj asłuchalny i nie odnosi się do jakiegoś programowego utyskiwania na kierunek jaki Szwedzi wtedy powzięli, czy ogólnie zatwardziałej jedynie sympatii dla szwedzkiego "melodyjnego death metalu" z początków lat dziewięćdziesiątych, lecz powiązany jest wyłącznie jak czuję z akurat RtR, który najzwyczajniej brzmi straszliwie płasko, bez polotu - jest pomimo przecież dźwięków z natury energetycznych pozbawiony pazura i jadu oraz mało tego, nawet harmonie melodyjne są ubogie, a te wszystkie różnorodne wokalizy irytująco wysilone, wręcz wywołujące dziwną reakcję alergiczną, gdy przecież wciąż mam sentyment i w innych konfiguracjach zespołowych nadal lubię to charakterystyczne mieszanie warkotu z czystymi zaśpiewami. Doszukuję się źródła tejże reakcji tak w oskarżonym brzmieniu niewyraźnym, jak i w pomysłach aranżacyjnych prostackich, bo finezji to w okresie pisania tej miernoty nawet w ilościach szczątkowych nie było - chemii być może też. Słabizna okrutna - aż mi się nie chce gadać. Ech, zamulony przez RtR teraz jestem. Po ch mi to było?!
wtorek, 14 stycznia 2025
Pigen med nålen / Dziewczyna z igłą (2024) - Magnus von Horn
Niby wiedziałem na co się piszę, w ciemno przecież seansu nie wybierałem, lecz oto założenia wstępne zostały od sekwencji początkowej, mrocznie psychodelicznej wręcz, empirią zmiażdżone, a im dalej w historię „dziewczyny z igłą” (jakiej ja się tu niby igły powinienem spodziewać?), to oczekiwania jakie miałem, rzeczywistość brutalnie przerosła. Toż to miazga wizualna niczym u Eggersa w Lighthouse (przy okazji, zaklepałem już sobie na koniec stycznia siedzenie na pokazie przedpremierowym Nosferatu), horror jaki nie straszy sennymi wymysłami, tylko lęka i przygnębia potworną jawą. Straszne czasy, teraz jest chyba lepiej, a na pewno łatwiej - zgryźliwie pomyślałem? Lokacje hipnotyzują, zarazem przytłaczają i przerażają, posługując się znajomego cytatem „Klimat dolnośląskich kamienic, Bystrzycy, Kłodzka i Wrocławia, staje się tutaj kafkowskim labiryntem. Wnętrza mieszkań wyglądają jak piekielne klatki dla ludzi.” Podobne sugestywne, nadmiarowe mogłoby się teoretycznie wydawać wrażenie robią ludzkie postaci, ich ciała pomimo zabiegów w publicznej łaźni karykaturalnie wręcz zaniedbane, bezwstydnie dla wywoływania wrażenia najdalej posuniętej surowej autentyczności eksponowane i przede wszystkim żałobne twarze, zmarniałe cierpieniem i powykrzywiane w gorzkie grymasy - oddające na zewnątrz cały wewnętrzny ból, cierpienie i smutek. Wszystko tutaj podporządkowane jest (pokuszę się o parafrazę) wyestetyzowaniu biedy, beznadziei i zepsucia, emanacji wszystkich odczuć powyżej w tekście już zasygnalizowanych, aby wywoływać najsilniejsze emocje. Wizualna (polscy operatorzy ostatnimi czasy rządzą) czy związana z charakteryzacją strona to jakiś obłęd, a nie niżej postawiłbym kwestie fabuły (głaz przygniecie nawet najmniej wrażliwe serce) oraz ekspresji - bohaterowie (poturbowane konsekwencjami wojny kobiety) niemalże skrzeczą, co chwila okrutny wrzask rozrywa przestrzeń, jakoby miał on utrzymać inne istoty na dystans, odrzucić, przepędzić, bowiem relacje międzyludzkie w nawet nikłym stopniu nie są oparte na empatii, co by mogło tłumaczyć, że historia posiadająca fundament w wydarzeniach rzeczywistych mogła się zdarzyć naprawdę i że się zdarzyła nie dziwić. To kinowe doświadczenia bez chwili wahania zaliczam do najsilniejszych doznań, niczym bym był wciągany w storytelling, który nie tylko odbiera człowiekowi równy oddech, puls podnosząc aż serce własne słyszy jak ciężko kołata i zarazem w katatoniczny bezruch zaklinając, sparaliżowanego pozostawia. Uwierzcie we wszystkie promocyjne zapowiedzi dystrybutora i przygotujcie się na jeszcze więcej, bowiem w tym kinie totalnym jest mnóstwo przenikliwej treści, wielotonowego przygnębienia i niepokojącego odurzenia - niekoniecznie eterem.
P.S. Jakbym był aktorem, to pragnąłbym współpracować z takimi reżyserami jak Magnus von Horn, zakładając że za każdym razem wymagając od aktorów uzyskuje taki fenomenalny efekt. To by mi pomogło z pewnością zostać zauważonym i być może na całego poważną karierę rozkręcić. Gratuluje więc Magnusowi i składam ukłon Vic Carmen Sonne - ile jej postać przyjęła płaskich na pomarszczoną twarz, widać i czuć możliwie najdotkliwiej.
poniedziałek, 13 stycznia 2025
Kraftidioten / Obywatel roku (2014) - Hans Petter Moland
Sterylne kino zemsty osadzone w warunkach surowej północnej Skandynawii. Jest z natury zimne, ale prócz tego posunięte jeszcze głębiej w kierunku kompletnej rezygnacji z prezentowanych na zewnątrz emocji. Stąd krwawy mściciel się absolutnie nie patyczkuje, nie zastanawia tylko robi swoje według precyzyjnego planu do którego zmuszony realizacji, gdy narkotykowi gangsterzy pozbawiają życia jego (Bogu ducha winnego) syna. Metodycznie ojciec likwiduje kolejnych zbirów, przy okazji rozpętując wojnę pomiędzy konkurencyjnymi grupami, narodowościowo definiowanych rodzin mafijnych. Jak się okazuje posiada zwykły szary mściciel też pewne powiązania rodzinne z szemranym człowiekiem, który na swoją zgubę wspomoże go w jak najbardziej słusznej vendetcie. Dobre po prostu, z konkretnym przytupem, ale niezbyt finezyjne kino, które posiada fabularne dziury, jest w tej materii raczej umowne, świadomie kanciaste, celowo odrobinę przerysowane i zdaje się że w północno-europejski (tutaj wpisujemy wszystkie przymiotniki określające kryminał skandynawski) sposób z premedytacją, bądź przy okazji naśladuje formułę Guy’a Ritchie. Wkręca (nie od razu) i nawet gdy z początku raczej mizernie, bo szablonowo płynie, to rozkręca się w zaskakujące kierunki, przyjmując też pozę skojarzenia kierującą w stronę groteski w stylu Fargo - lekko nietędzy umysłowo złoczyńcy. Nie wprost, nie dosłownie, ale mnie się podobne przebłyski wiążące w głowie rodziły i mam prawo się uprzeć. Może nie rozwija erudycyjnie psychologicznych wątków, nie zgłębia ludzkiej natury naukowo i nie jest w tym względzie nawet przenikliwy, ale posiada klimat któremu często tym „innym” kryminalno-gangsterskim produkcjom brakuje. Myślę przede wszystkim o tej emocjonalnej chłodni, czyniącej z ludzi nie tylko mniej rozmownych, wylewnych, wręcz na pozór mechanicznych. Proste to w sumie kino, ale nie miałem o to pretensji - nie czepiałem się w myślach, iż wątki poboczne pojawiają się i rozpływają, kiedy stracą już chwilową przydatność fabule.
P.S. Uwaga spojler! W kwestii ekonomicznej/księgowej istnień - bilans finałowy to dwóch synów martwych i nastu bardziej lub mniej zamieszanych wysłanych na tamten świat. W kwestii happy endu - jeden syn ocalony.
niedziela, 12 stycznia 2025
Sunnata - Chasing Shadows (2024)
Powiedz mi eM dlaczego TY eM kiedy premierę Chasing Shadows miało, to TY eM ją przespałeś? Przecież że wyszła świadomość posiadać mieć należało, albowiem obserwujesz Sunnaty profil fejsowy, a twój ulubiony (obecnie zawieszony - ubolewam) periodyk muzyczny ową premierę zauważył, bo zauważyć nie mógł, gdyż Sunnata to nie jakieś nic znikąd, a nazwa na naszym ojczyźnianym rynku znana i mimo że nie wystrzeliła jak dotąd z popularnością w kosmos, to ceniona, a nawet wręcz szanowana. Trudno mi jako eM odpowiedzieć na to zasadnicze pytanie, ale stawiając siebie sam samemu pod ścianą i przyjmując na klatę presję odpowiem, że najzwyczajniej kompletnie chyba pogubiony byłem, że się już wcześniej na tym jawnym błędzie zapomnienia nie przyłapałem, a teraz czyniąc przeprosiny (a jakże samego siebie) napiszę, iż jakie tutaj ekipa Sunnaty śmierdzące egzotyką poniekąd linie melodyczne w riffach zaszyła (o mój Panie - Wishbone!), to ja się kłaniam z uszanowaniem i dla wyobraźni kompozytorów mam wyłącznie ciepłe słowa. Chasing Shadows uznaję za rodzaj metalowego, tak samo stonerem bujającego, grungem nieco szorstkim miziającego, jak i sludge betonowego miodku na uszy wylewającego muzycznego dobra, a właśnie jego najgłębszy aromat to te melodie, wątki wszystkie wschodniego kolorytu nie pierwszej przecież płycie Sunnaty dodające, jakie czynią klimat hipnotyzujący i zarazem uszlachetniająco-urozmaicający. Gdyż przecież i ponieważ one osadzone w kapitalnych, bo ciekawych aranżacjach wymagają skupienia, wyciągając mnie człowieka-słuchacza i fana z moich czterech domowych ścian w podróż - narrację wytrawną na bogatym półmisku talentów podając. Niczym szamani muzycy mieszają skutecznie w mojej bani, a ja głupi (teraz głupi, czasem tylko niemądry) spóźniony o około ponad pół roku przyznaję, iż Chasing Shadows to bezapelacyjnie najciekawsze i najdojrzalsze dzieło Sunnaty, do którego nie trzeba było więcej niż jednego przesłuchania aby mnie przekonali i kilku kolejnych bym poczuł że ta magia to nie tylko chwila. Tańczyć w parze do tej nuty się nie da (kto wie kto wie, jest przecież na bicie oparty Like Cogs...), a może nie powinno, ale pląsanie i tuptanie solo jest wskazane, bo to kręci, wręcz w głowie wiruje.
sobota, 11 stycznia 2025
Bastarden / Bękart (2023) - Nikolaj Arcel
Uparty zdeterminowany Mads na Jutlandii wrzosowiskach, czyli jak dziką ziemię okiełznać i ugór zamienić w bazowo żyzną glebę na której posadzi się odporne ziemniaki, gdy szlachetnie urodzony sadysta oponent robi wszystko aby z terenu przywłaszczonego upartego i zdeterminowanego Madsa się pozbyć. Podłe pudrowane kukiełki vs. zahartowany Pan Kapitan, przebijający się na wyższe szczeble w walce o obiecany tytuł szlachecki i przy okazji, chwilowe ambicjonalne takie damsko-męskie sprawy. Brzmi prawda całkiem interesująco, lecz w odbiorze jest jakieś takie kwadratowe, niezbyt finezyjnie zrealizowane. Ociosane bez przekonania, obrobione unikając polotu, pozbawione indywidualnego sznytu, tak bardzo poprawne, że aż przez większość czasu nużące. Dramaturgia też niby się z wnętrza przed scenę przebija, ale jej charakterystyka ascetyczna, banalnie jednowymiarowa, że nawet aktorstwo przyzwoite nie pomaga - a może szkopuł tkwi w tym, iż casting w punkt nie wstrzelony i wyrazistość wszystkich postaci tym samym w procesie przedprodukcji już położona. Jedyne plusy daję za pejzażowy obraz surowych przestrzeni kamerą centralnie ustawioną uchwycony oraz w przekonujący, pomimo wspomnianego (nawet w wypadku wynoszonego zawsze pod niebiosa Madsa) aktorstwa szablonowego, sposób sprzedania postaci i zaangażowania mnie widza do kibicowania bohaterowi i jego szalonej idei. Dziwne, raczej się bardzo dobrze o tym tytule w necie pisze, a ja zgłaszam tutaj około pięćdziesięcioprocentowy sprzeciw, bo tak to czuję że na nic szczególnego nie patrzyłem, tylko sam finał niczym z tragedii antycznej konkretny, bez względu iż ostatecznie kurtyna z hollywoodzkim happy endem i tak spada - dziecko jest bezpieczne, ziemniaki obrodziły, kozy mają się dobrze i kury się obficie niosą. Nie mówię w sumie nie i nie mówię tak - ale też i jak wahadełko na którąś ze stron co chwila się nie przechylam.
piątek, 10 stycznia 2025
Magyarázat mindenre / Wytłumaczenie wszystkiego (2023) - Gábor Reisz
Zaiste na kilku poziomach ciekawa, przenikliwa i przebiegła, niczym labirynt z mnóstwem rozgałęzień zawiła (ale być może i otwierająca oczy) kogokolwiek kto nie liznął choć odrobiny z czasu funkcjonowania za żelazną kurtyną i wyłącznie spostrzega bieżące postawy ideologiczno-światopoglądowe na świeżo, społeczno-polityczna historia, obnażająca, powiedziałbym w dodatku iż tajemniczo jedno i wyłuszczająca drugie. Przede wszystkim jednak na najbliższym poziomie zabawa w głuchy telefon - każdy coś doda i przetrawi przez własny światopogląd, bądź z perspektywy egoistycznego interesu zagmatwa, zakłóci, wykorzysta i już mamy niezły pasztecik. Nastolatka zadłużona w belfrze, w nastolatce bez wzajemności rówieśnik, belfer o poglądach proeuropejskich, ojciec nastolatka natomiast zapętlony w przeszłości, z obsesjami cierpienia doznanego przez ofiary komunizmu, twardy (ale myślę jednak nie twardogłowy zwolennik Fideszu) oraz kluczowa ambitna młoda dziennikarka podchwytująca temat i jako sprężyna węgierska przypinka w klapie marynarki na maturze. Przypinka jak się okazuje będąca obecnie symbolicznym elementem zapalnym pomiędzy fanatykami prawicowej miękkiej dyktatury, a tłumionej systematycznie opozycji. Świetny materiał przybliżający społeczne nastroje polityczne u naszych w teorii bratanków i na innym, kapitalnie kontrastującym poziomie pod pretekstem właśnie ideologicznej wojny, opowiadający o beztroskiej młodości i na jej wpływ toksycznej, doświadczonej, goryczą przesiąkniętej dorosłości. Dawne żale w akcji, resentymenty wykorzystywane przez ideologów i ten młody zabujany pozostawiony w sumie samemu sobie. On bez starszych ludzi obciążeń, za to z banalnym dla starszych czystym zakochaniem i odrzuceniem oraz z dodatkową ambicjonalną ojca presją, a w tle kompletny patriotyczny obłęd, prasa (media) z tematami na zamówienie, z wymuszonymi puentami po właściwej myśli, zdroworozsądkowa nieomal pustynia, a na niej ludzie „zesrani” jak niemalże w realnym socrealizmie, podzieleni, napuszczeni na siebie, a tak w rzeczywistości bez tej pieprzonej polityką napędzanej martyrologii, napięcia związanego z polaryzowaniem, to mniemam iż ludzie się od siebie niewiele różnią i dogadać są w stanie. Są cholera podatni na manipulacje i tak bez refleksji wiążą się emocjonalnie z zakłamanymi, interesownymi politykami, ale gdyby hmmm, usunąć z życia publicznego tych krwiopijców. Tak, rozumiem - utopia, ale film wyborny, film też o naszym przecież piekiełku, a tytuł jeżeli przetłumaczony dosłownie, to wprost genialny.
czwartek, 9 stycznia 2025
Emilia Pérez (2024) - Jacques Audiard
Promowany jako potężny hit sezonu, nowy film weterana Audiarda, zdobywający zamaszyście prestiżowe nagrody i faworyzowany tym samym w wyścigu po tegoroczne Oscary. Jak się okazało z autopsji mega odważny, eklektyczny, bez granic gatunkowych i hamulców realizacyjnych, wręcz będący rodzajem podbitej intensywnie farsą opery gangsterskiej, niż gangsterskiego musicalu – obraz który ekscytująco pstrokato łączy wspomniane powyżej przypisane do stylistyki motywy, z brutalnie bezpośrednim, zaangażowanym też światopoglądowo społeczno-politycznym charakterem podjętej tematyki oraz elementarną wrażliwością ludzką i psychologią użytkową. Na taki świadomie jaskrawo kiczowaty pomysł mógłby wpaść najbardziej szanowany w kinie europejski Pedro, ale tak zaje-fajnie by go on jestem przekonany obecnie nie obrobił, bowiem stracił, przypiłował Hiszpan pazur, którego bezdyskusyjnie Audiard sobie przed realizacją naostrzył. Dzięki czemu Emilia Pérez to film rytm, gdyż rytmem żyje, choć tempo przecież w nim łamane. On jest rytmem tak szalonym, jak rytmem refleksyjnym, mimo że więcej w nim właściwej kulturze Meksyku ekspresji, jaka feerią barw odciąga krytyczną uwagę od tego wszystkiego co fabularnie się tutaj nie klei i nakazuje myślę zgodnie z intencją reżysera potraktować logiczne dziury z przymrużeniem oka, mocno umownie. Poza tym trudno nadmiarowo analizować warstwę merytoryczną/fabularną, kiedy muzycznie jest fantastyczny i naturalnie jako film korzystający z interpretacji śpiewanej (każdy aktor śpiewać śmiało może, jeśli miast szarżować nuci najzwyczajniej) kontrastowy, a ponadto aktorsko wypada równie przekonująco, gdy przefantastyczna Zoe Saldana, być może wytańczyła i wyśpiewała tutaj sobie Oscara - jakbym jednak w tej rywalizacji nie stał mimo wszystko po stronie Mikey Madison (Anora). Być może Zoe ostatecznie decydentów przekona sceną z balu charytatywnego, gdzie jej wdziękowi tanecznemu i ekspresji wokalnej w sukurs idzie kapitalna choreografia i doskonała sugestywna piosenka. Na finał dodam, iż w drodze do kina towarzyszyło mi niemałe podekscytowanie, bez względu jak bardzo oczekiwania częstokroć w podobnej sytuacji w sobie studzę, aby poprzeczki już na starcie dla własnej pomniejszonej końcowej przyjemności nie podnosić, to po opuszczeniu sali miałem przeświadczenie głębokie, że to była doskonała reżyserska i tak samo aktorsko jak i technicznie robota, za którą twórcą należą się oklaski gromkie. Jeśli życzyłbym sobie więcej kina programowo przerysowanego, to wyłącznie takiego które z podobną gracją posługuje się wyrazistą kreską i wypełniającą przestrzeń połyskującą barwą, pulsującym rytmem, bez zabijającego ducha kina przecież rozrywkowego w założeniu, intelektualnego nadęcia. Emilia Pérez uważam idealnie równoważy szlachetną wartość targających namiętnie człowiekiem podstawowych uczuć i pojęć z zawsze oczekiwaną w przypadku spotkania z kinem ekscytującym czystą akcją! Bez szałowej bezpośredniej akcji, tudzież bardziej ambitnej podskórnej dramaturgii, kino nie uderzy do głowy, więc ja wówczas jemu nijakiemu podziękuję. Równie dobrze mogę przecież pogapić się obojętnie na gołą ścianę. Emilia bezdyskusyjnie mi w zmysłach zamieszała.
środa, 8 stycznia 2025
Obscure Sphinx - Anaesthetic Inhalation Ritual (2011)
Staje w obliczu prawdy i przyznaję się, iż gdy debiut Obscure Sphinx się pojawił, to ja go świadomie zignorowałem, bo istniały może nie przeciwskazania, ale sytuacja niekoniecznie sprzyjała aby w mroczny, posępny i dołujący ciężarem polski doom-sludge-post metal się wciągać. Obecnie już w OS wkręcony i rozkminiający od przedwczoraj bodajże po latach wydaną nową świetną epkę, przygotowując się jednocześnie do możliwego gigu warszawian w towarzystwie zmartwychwstałego pod skorygowanym szyldem Blindead, "wróciłem" do Anaesthetic Inhalation Ritual i jestem pod gigantycznym wrażeniem, szczególnie gdy z indeksu, jako drugi wchodzi Nastiez. Tym bardziej że wprowadzający go, startowy Air świetnie grunt przygotowuje i basowe otwarcie Nastiez (dalej kojarzące się użytym motywem z najbardziej znanym albumem Pink Floyd), czyni początek krążka wręcz wybitnym. Gniecie potwornie, poszturchuje, szarpie riffem, a kiedy ryknie Wielebna, to już z automatu wchodzimy na poziom komplementami zasypywania. Jej głos-udział, to nie tylko przecież partie growlu, ale fajna czysta barwa, której używa niezwykle świadomie, z indywidualnym charakterem. Do końca trwa ciągła przemiana wokalna, a instrumentaliści nie poprzestają na zwykłej powtarzalności (szczególnie chora partia od połowy Bleed in Me, Pt. 2), co jest w gatunku sytuacją nie zawsze oczywistą, kiedy aranże często bywają szablonowo zachowawcze i też trudno pośród łączonych dźwięków jakąś spójną piosenkową w cudzysłowiu strukturę wyłowić. Anaesthetic Inhalation Ritual jest w tym względzie inne, bowiem każdy numer to złożona, często progresywna, czy opierająca się na charakterystyce Lo-Fi, rzadziej jednak nieposkromiona, zachowująca piosenkową filozofię forma. Kiedy też należy to ona podbijana wielotonowym ciężarem, na zasadzie - jest mocno ale przesuwamy granice i jeszcze dociążamy, a Wielebna raz ciężar głosem ulotnym równoważy, by za moment zdzierać gardło do oporu. Dzięki temu też album absolutnie nie ma momentów przestoju czy takich które w słowniku recenzenta określone są wypełniaczami. Zwyczajnie ekipa posiada dar kapitalnego scalania fraz i wątków - pisania co najmniej bardzo dobrych, a najczęściej doskonałych kompozycji. AIR to nomen omen powietrze - tlen ożywczy dostarczony polskiej scenie, a ja głupi się nim w odpowiednim czasie nie zaciągałem!
wtorek, 7 stycznia 2025
La habitación de al lado / W pokoju obok (2024) - Pedro Almodóvar
Uderzę lekko w stół i niechby się dla dobra obiektywnej oceny, poniekąd nożyce zwolenników "sztuki" Almodóvara odezwały, bowiem mam takie nieodwieczne, jeśli brać pod uwagę w sumie krótki okres od początku własnego zaznajamiania z filmografią ikony przekonanie, że Almodóvar to lepszy architekt krajobrazu, wnętrz dekorator - stylista wizualny, spec od dizajnu, niż reżyser który bez jakiegoś "ale" do mnie dociera. Napiszę że opowiada te swoje napuszone i przeładowywane wątkami historie o charakterystyce ambitnej mydlanej opery z manierą niskiego poziomu naturalności, a jednak niejednokrotnie pomimo moich wątpliwości, wyrażam wobec nich uznanie, gdyż głębi pod stylistycznym syndromem artystycznego guru, nie mogę im odmówić. Staję jednak dzisiaj przed dodatkowym nie lada wyzwaniem, zbierając się na odwagę aby napisać, że nowojorska wersja Almodóvara wymęczyła mnie okrutnie i rozczarowała kompletną niemal pustką pod warstwą sterylnego obrazu i scenografii wypieszczonej, a była przecież na swój sposób piękna lirycznie, wizualnie obłędna, czy programowo/stylowo w wersji A kiczowata, ale też jak wpychana w każdy kąt kolorowa higieniczna wata i te banałami napchane dialogi zabiły niemal całą przyjemność z zadumania, jaką przecież lubię i szanuję. Wszyscy kiedyś umrzemy, jedni szybciej inni kiedy żyć już naprawdę nie będzie siły - jedni bezboleśnie, nagle, inni w długotrwałej matni cierpienia przebywając i w zasadzie funkcjonując w rzeczywistości ideologicznej w której wartość samego życia ponad jego komfort się stawia, bez wpływu, jakiejkolwiek decyzyjności, gdy ona w zasadzie możliwa. Ale schodzić z tego świata na przykład przy wtórze irytujących monologów wepchniętych w usta Tildy i Julianne, to już poddać się przesadnemu okrucieństwu ze strony chichoczącego najczęściej przekornie losu. To może jest mój problem przesadzony podczas seansu, ale jak patrzę na dramatyzm przedstawionej w fabule sytuacji i koloryzujący go nazbyt jaskrawo przekaz ideologiczny, gdzie Almodóvar w każdą możliwą przestrzeń wciska też bez przekonującego uzasadnienia dla znaczenia, aranżacje raz z trenerem personalnym którego przed przytuleniem (dopiero co poznanej) cierpiącej duchowo klientki powstrzymuje polityka firmy (możliwe pozwy), dwa z księgarzem posiadającym pięknie wymodelowane na bardzo kobiecy styl blond długie włosy, komplementowane sugestywnie przez jedną z bohaterek i najbardziej karykaturalne wręcz uniesienia Torturro na temat umierającej planety, plus jeszcze kilka takich błyskotliwych zachodnioeuropejskich kwiatuszków, to mam dość - serio. Wystarczająco dość bez przeżywania dramatu odchodzenia z tego świata (akurat na własnych zasadach) bohaterki, którego w sensie duchowym nie ma, bowiem jej świat osobisty jest sztuczny i na pokaz formowany, a bliskość głównych postaci dramatu bez dramatu, ich rozterek bez rozterek czy bilansu życia bez autentycznego emocjonalnego jego bilansu, jest tylko pozorna, co szczególnie czuć gdy one nie rozmawiają, tylko wygłaszają swoje wycyzelowane refleksje i poglądy. Jeśli jednak uznać z dobrej woli, ale na kredyt, iż Almodóvar mnie do-świadomił tutaj, to tak - zgadzam się! Lepiej zgasnąć w żółtym stylowym kostiumie na leżaczku z pięknym widokiem, niż konać w towarzystwie dźwięków aparatury podtrzymującej życie i smutne, przygnębiające jest że sporo można sobie „wyjaśnić” dopiero po śmierci, bo wówczas budzi się dotychczas mocno uśpiona wyrozumiałość.
poniedziałek, 6 stycznia 2025
Grian Chatten - Chaos for the Fly (2023)
W macierzystą grupę Griana wkręciłem się stosunkowo niedawno, więc tłumaczy to że nie wiedziałem, że wydał w międzyczasie gość album solowy, a że typ to osobowość sceniczna nietuzinkowa, to nie rozpatruje jego udziału w Fontaines D.C. jako wyłącznie elementu formacji, ale też szerzej jestem zaciekawiony jego muzycznymi horyzontami. Tym bardziej że ostatnio zachwyconym jego jednorazową kolaboracją z duetem hip-hopowych Północnych Irlandczyków z Kneecap, których historia z ikrą opowiedziana została przez Richa Peppiatta w świetnym filmie fabularnym. Stąd uświadomiwszy sobie, iż koleś spłodził również coś solowego, bez względu na gatunkową przynależność ochoczo zasiadłem do odsłuchu, a dzięki temuż w moje uszy wlała się porcja wpierw całkiem fajnej, a z czasem kapitalnie dojrzewającej nuty. Za Chaos for the Fly stoi geneza szybkiego jego powstania, bo gdzieś w przerwie pomiędzy koncertami w dwa tygodnie zarejestrowany album (przygotowany pod studyjną obróbkę przez lata być może) potrafi wciągnąć i teraz gdy na rynku jest już niedawno wydany nowy krążek Fontaines D.C. czuć iż w jego zawartość inspiracje osobiste Griana także mocno zaingerowały. Solowy Grian jak na moje ucho, to swobodne lawirowanie pomiędzy estetyką popowego folku, bądź tradycyjnego wręcz folku (Fairlies), a nienachalną elektroniką, w których obu świetnie odnajduje się niski, ciepły głos wokalisty oraz przyjemne kontr głosy zaproszonych, bez wielkich nazwisk gości - a może to tylko jedna anonimowa poniekąd Pani wokalistka. Słyszę ja na przykład kobiece ciekawe zaśpiewy, gdzieś pośród zarówno prostych gitarowych plumkań, trąbki chyba subtelnego zawodzenia w staromodnym, ale nie archaicznym Bob's Casino. Cała płyta posiada hipnotyczny quasi balladowy urok, jaki wraz z zaangażowanymi poetyckimi tekstami potrafi za każdą sesją odsłuchową milutko zasysać, dając równocześnie nie tylko okazję do odprężenia, ale i mądrej refleksji. Dopomagają w tym wykorzystane w kilku fragmentach brzmienia smyczkowe, ale gdy Grian aksamitnie szumi w głowie, to w sumie niewiele instrumentalnego udziału potrzebuje aby przynosić słuchowi mojemu przyjemność. Stąd aranżacje są intrygujące, ale motywy w żadnym stopniu skomplikowane, stanowiąc przede wszystkim momentami rozmarzony podkład pod samą w sobie wysoką wartość wokalu Griana (te mniam mniam dęciaczki w East Coast Bed), czy równie cudnie bujany, podbity staromodnie elektrycznym wiosłem i kobiecym chórkiem I Am So Far. Jednak subiektywnie to co najlepszy przychodzi wraz z finałowym fragmentem kompozycji zamykającej. Season for Pain rośnie akustycznie i dociera do punktu na minutę przed końcem, gdy robi się mega oryginalnie i dla mnie niezapomnianie, bo te dzwonienia zostają za każdym razem ze mną na długo po wybrzmieniu ostatniego ich dźwięku.