Bombowych filmów raczej James Mangold nie kręci, ale kręci tak że bezdyskusyjnie trudno, nie ma możliwości się czepić warsztatu i emocji nigdy w jego produkcjach nie brakuje - jakby one nie zawsze eksplodowały, to w tradycyjnym kinowym ujęciu przez ekran się przelewają. Kompletnie nieznany naturalnie może się kojarzyć poniekąd z nagradzanym Spacerem po linie, ale fakt że oparty jest na muzycznym fundamencie i aktorskim śpiewie stylizowanym na wokal bohaterów (Monica Barbaro i Boyd Holbrook brzmią bardzo bardzo dobrze, a Timothée Chalamet dodatkowo nieźle sobie z gitarą radzi), tak samo jak miłości, młodości, uczuciowych rozterkach - wyborach na które każdy wyeksponowany facet, z niemałym artystycznym i osobowościowym magnetyzmem może sobie pozwolić oraz sławą, popularnością potrafiącą niebywale w głowie namieszać, dodając poczucia wyjątkowości i równorzędnie presją udręczać, to jednak o Dylanie jest inaczej niż o Cashu. Mangold ze współautorem scenariusza Jay’em Cocksem skupiają się na znacznie krótszym czaso-okresie i portretują tylko pierwszą połowę lat sześćdziesiątych, kiedy to głównie za udziałem Dylana scena folkowa przeszła metamorfozę czy podział, a sam mistrz stylistycznych przemian w ciągu tych zaledwie kilku lat zmienił swój profil artystyczny z wiernego tradycyjnej amerykańskiej „poezji śpiewanej” z akompaniamentem wyłącznie gitary akustycznej, w rockową formę zespołową z udziałem wioseł elektrycznych i istotnych brzmień klawiszowych (ikoniczny Like a Rolling Stone). Zatem zaczynamy tą okrojoną historię od przybycia Dylana do Nowego Jorku w poszukiwaniu kontaktu ze swoim idolem Wood’ym Guthriem, a kończymy na kontrowersyjnym występie na folkowym festiwalu w Newport, w roku 1965. Tym samym dostajemy jasny przekaz, że Dylan nie zaspokajał potrzeb publiczności, a kształtował jej gusta oraz odważę się zasugerować, iż można by pomyśleć że Mangold (bardzo bardzo słusznie :)) stawia wyżej znacznie szerszą jak historia dała dowód muzyczną głębię rocka, niż raczej ograniczony potencjał ascetycznego folkowego grania - klamra pomiędzy sceną z początku, kiedy Bob poznaje Pete’a Seegera i w samochodowym radiu wyszukuje dawkę rock’n’rollowej nuty, a wspomnianym występem finałowym w Newport. Niemniej jednak wrażliwość na detal związany z lokacjami (tutaj pięknie wystylizowany stary N.Y.) oraz tak ogólną tradycyjną formułę biograficzną z wyeksponowaniem psychologicznego wnętrza bohatera, tudzież najsilniej kapitalnie dopracowane gesty, mimikę, grymasy postaci odwzorowane wybornie przez obsadę, można wpadać w zasadne przekonanie, iż Mangold po nieomal dwudziestu latach zaproponował względną powtórkę z rozrywki, co do której ja nie mam pretensji. Pretensje mogą mieć rzecz jasna co bardziej radykalnie wymagający koneserzy kina, którzy są już kompletnie znudzeni szablonowością, bądź miłośnicy w kinie dynamiki, bowiem tempo narracji było iście folkowe. Jak na przykład ochota obejrzeć bardziej odjechany film o "folku", to polecam odkąd mnie zniewoliło trafiło Inside Llewyn Davis Coenów.
P.S. Dodam iż do domu powracałem nucąc przebojowe Like a Rolling Stone i podczas spisywania refleksji nucić nie poprzestawałem - taka jest siła oddziaływania genialnej popularnej nuty.