niedziela, 30 marca 2025

The Blue Stones - Metro (2025)

 

Jak zapowiadali tak zrobili i taką też podobną strategię promocyjną zastosowali, że oto nowy rozdział otwierają. Bardzo to słuszna koncepcja i zmiana może nie nazbyt dosadna ale jednak trafiona, że miast kontynuować filozofię zmiękczania charakteru nuty, oni właśnie jakby reagując na uwagi po poprzednim (oczywiście wciąż znakomitym), ale jednak bardzo przewidywalnym albumie, tym razem nie zmiękczali ale dodali do kompozycji bluesowo-rockowego brudu, hip hopowego ducha bez oczywistego bitu (żywa perka plus barytonowe wiosło wystarczają) i okazuje się, iż w odróżnieniu od Pretty Monster, to Metro potrzebuje chwile czasu by się osadzić i nabrać kształtów docelowych. Rzecz jasna nie ma mowy aby liczyć na coś mega ambitnego w sensie tak złożonego że aż trudno strawnego, bowiem The Blue Stones nie celują i oby nigdy taki pomysł nie przyszedł nazbyt gwałtownie im do głów, aby nadmiarowo kombinować, a nie tylko idealnie wyważać balans pomiędzy lekkim drapieżnym, surowym poniekąd brzmieniem, a świetnym chwytliwym groovem. W tej nucie musi być przecież ten aktywny i do wyczucia z miejsca luz, kompozycyjny flow, gdzie numer płynie swobodnie, a interpretacje wokalne Tareka, wycinane szorstkie riffy przy wtórze super bębnienia zapodają do łba i serducha słuchającego i życzącego dźwiękami fana, prawdziwą radość - wręcz radość bujaną, radość taneczną. Metro po dwóch dniach intensywnych rozkmin, towarzystwa niemal w każdych okolicznościach funkcjonowania rozpoznaję jako album świadomie poniekąd powracający do źródła, z mniejszym udziałem lajtowego funky oplotu na rdzeniu z bluesa czy balladowych zapędów - nostalgicznego nawijania o relacjach. Niemniej jednak też właśnie nowe otwarcie, nie tylko za sprawą konceptualnego w tekstach lejtmotivu - piszą że... "album przedstawia protagonistę poruszającego się po dystopijnym metrze, konfrontującego się z personifikacją swojej mroczniejszej strony, manifestacją ich ukrytej potrzeby autentyczności". To też świeże spojrzenie, bo ta mieszanka kilku styli w których groove, vibe się liczy jest niepokojąca, a nawet miejscami wręcz mroczna (Jessy James na przykład), a mnie się ten kierunek niezmiernie podoba, bo przesadnej "romantyczności" unikam, mimo że lubię i się nierzadko automatycznie jej poddaje. Ze słów muzyków wynika, iż „Metro jest metaforą konfliktu, z którym wszyscy się mierzymy - chodzi o zrównoważenie oczekiwań społecznych z własnymi egoistycznymi pragnieniami", więc i pod względem intrygującej treści, może i potrafi zassać do wewnątrz bardzo intensywnie. Chcę powiedzieć najkrócej, że tak jak krążek sprzed lat trzech i ten kapitalny o rok starszy, którym do tej pory jestem pochłonięty równie namiętnie jak w dniu premiery, że one zupełnie inaczej na mnie oddziaływały - od razu chwytały i inspirowały do po prostu dobrej zabawy, to Metro jest inne. Ono się osadza - nic od początku, albo bardzo niewiele za premierowym kontaktem zdradza. Teraz dopiero zaczynam na pełnej Metro odkrywać kompleksowo, jak i dostrzegać smaczków wielorakich aranżacyjne znaczenie. Słyszę już nie tylko muzykę, ja ją w głowie i sercu czuję, zauważając kontrasty w konturach i cudne subtelności w zamgleniach i przemgleniach. Fenomenalna nuta - frapujące doświadczenie.

P.S. Co mnie jeszcze uderzyło i zaczarowało? To ten pomysł na łącznik pomiędzy Pretty Monster i Metro w postaci zapowiedzi Don't Feel Right wybrzmiewającej po wyciszeniu Dreams on Me!

sobota, 29 marca 2025

Coheed and Cambria - Vaxis III: The Father of Make Believe (2025)

 

To trzecia cześć ostatniego dotychczas konceptu zaserwowanego przez ekipę Coheed and Cambria. Vaxis III jawi się naturalnie jako krążek bez rewolucji na poziomie czysto muzycznym, gatunkowej przynależności oraz bez jakiegokolwiek wzlotu czy tym bardziej obniżenia poziomu lotu w sensie jakości. To ponownie wciąż w kontekście sceny świeży i doskonale zaaranżowany bezpretensjonalny, choć już nie młody doświadczeniem rock w charakterystycznym coheedowym tonie, ale też bez względu na ustawiczne przetapianie pomysłów na podobną masę zdatną do wdzięcznego kształtowania, to nowy album przynosi taką dawkę świetnej chwytliwej, a zarazem absolutnie niebanalnej nuty, że ja nawet jak ktoś luka, to żywiołowo mam ochotę podczas odsłuchów pląsać, jak przy okazji oddawać się refleksjom, jakie one niosą. Kapitalnie mnie zawsze CaC do życia optymistycznie nastraja, a jakakolwiek specyficzna, odmienna od standardowej melancholia w sensie pobujania błogiego w chmurkach, nie nosi znamion zawieszania się niebezpiecznego. Goście uwili sobie wygodne gniazdko we własnej niszy i przyznaję że podobnej grupy jak dotąd nie spotkałem, która grałaby z gigantyczną pasją kompozycje jednocześnie z punk rockową werwą, heavy wygarem, solówkowym, a nawet elektronicznym przy okazji zadziorem oraz progresywnym ambitnym zacięciem, czy flowem, groovem przekozacznym. Wszystko się w tej koncepcji znakomicie klei - w każdym grymasie będącym składową stylu grupy jest im mega do twarzy, a gdy splecione one w spójną formę i czuć w dodatku że muzycy potrafią grać z żarem perfekcyjne aranżacje, a Claudia wokal dodaje im sto na sto w kwestii emocji w głosie, to nie pozostaje mi nic innego jak pozwalać się porywać - unosić, bądź zatapiać czy odpływać w tą mega witalną formę z refleksyjnymi plamami, nie tylko w formach qusi akustycznych.

P.S. Tak tak tak - wszystko niby racja, że nic przełomowego, ale prawda tkwi w szczególe, że jest tutaj jedno takie singlowe uderzenie z bardzo ejtsisowym vibem i jest też jedno, tudzież dwa z całkiem konkretnym mocarnym, a wręcz chaosem naładowanym uderzeniem.

czwartek, 27 marca 2025

Parthenope / Bogini Partenope (2024) - Paolo Sorrentino

 

Sorrentino nie przy każdej kolejnej okazji dojrzewa jak najlepsze gatunkowo wino - a może tylko nie zawsze ten bukiet aromatów jaki serwuje mnie właściwie tak najgłębiej, jakbym pożądał dotyka i przekonuje. Tym bardziej popadam obecnie w stan zachwytu, gdy od tygodnia we mnie Bogini rezonuje i poniekąd przed refleksją spisaną się wzbraniam, czując że może coś w temacie się jeszcze urodzi, co zasługuje by dodane zostało, pominięte absolutnie być nie mogło, a z drugiej strony wciąż te myśli w chwilach oddechu od życia prozy kłębiące, aż proszą się by zostały w najprostszej formie przelane i kropka już postawiona ostatecznie jednak była. To siła oddziaływania sprawcza obrazów, które do kontemplacyjnego spojrzenia na wszystko zachęcają, ale też ich poziom erudycyjny onieśmiela i pobudza wątpliwość czy aby dysponuję odpowiednim, wystarczającym potencjałem intelektualnym aby na części spójne ze sobą, intuicje i konteksty autora zebrać, podzielić i analitycznie zinterpretować, gdy tym bardziej warstwa lirycznie merytoryczna tak fascynująco pod wyrafinowanym wizualnym konceptem skryta. Dlatego aby uwolnić się od poczucia odpowiedzialności za ewentualne przemądrzałe interpretacje spiszę poniżej jedynie co mnie urzekło i co we mnie zostało, na cechy o wartości Bogini Partenope świadczące uwagę kierując. W prostych hasłach, iż barwa, tonacja, pejzaż, architektura, człowiek, pasja i namiętność. Obraz, dźwięk, ruch, dialogi! Piękny bowiem poetycki ale potrafiący też uwierać majstersztyk. Nadmuchany gdyż artystowski i prawdziwie dojmujący i ujmujący zarazem. Anielski i diabelski - bezczelny, bałamutny i bluźnierczy! W nim w centrum uroda i mądrość przyciągająca i onieśmielająca zarazem, symbioza piękna i duchowej inteligencji w jednej osobie, gdzie jedno drugie napędza i podkreśla. Młodość co widzi w kolorach, gdy w dorosłości wszystko blaknie. Piękno otwierające wiele drzwi - piękno żywe i samotne, zdeterminowane i apatyczne. Piękno naturalne, z woreczkami pod oczami. Zwiewne, hipnotyzujące magnetyzmem czystej, nieskażonej gracji i siły pewności siebie. Inteligencji, błyskotliwości - skromnej na zewnątrz, gigantycznej wewnątrz. Wielowymiarowe, wielopoziomowe doskonale skomponowane symbolicznie, alegorycznie osobliwe show według Mistrza Sorrentino. Pełne przepychu wizualnego i treści głębokiej, wwiercającej się w świadomość nieprzytomnie, gdy kompleksowo wszystko czym Sorrentino ujmuje dostrzeżemy i przyjmiemy. Show - ale szoł bezgranicznie pasjonujący, z kategorii level artyzmu kosmos.

środa, 26 marca 2025

Psycho / Psychoza (1960) - Alfred Hitchcock

 

Piątek, 12 grudnia, godzina 14:33, hotelowe spotkanie pary kochanków. W tym miejscu zaczyna się historia kinowa która może nie z miejsca lecz w krótkim czasie przeszła do historii kina i miała na to kino wpływ wręcz rewolucyjny. Psychoza bowiem jak się powszechnie przyjęło wyrugowała z gatunku grozy stwory nadprzyrodzone, zastępując je potworem w ludzkiej skórze. Norman Bates mu jest i nawet jeśli przez pryzmat grubych latek jego natura psychopatyczna nie ma startu do kolejnych, najbardziej przerażających psycholi jacy przez ponad pół wieku od premiery ikonicznego dzieła Hitchcocka się pojawili, to jako archetyp takiegoż wciąż na szacunek pod względem chociażby protoplasty dla zwyroli zasługuje. Ponadto sam obraz robi wrażenie podkręconego kina klasy B i kiedy w kinach rządził, to publiczność oszalała, a krytyka jednak nosem, nie bez chyba powodu nieco kręciła. W zasadzie gdyby nie przełomowa konstrukcja - trzęsienie ziemi i dalej napięcie już tylko rośnie, a opowieść w międzyczasie dojrzewa oraz główna bohaterka w najbardziej kultowej scenie bodaj w kina popularnego kina zanim widz się obejrzy ginie, to raczej brakiem banalności, by ona nie grzeszyła. Siła Psychozy to akurat uważam nie mistrzowska realizacja, czy cokolwiek technicznie warsztatowego, tylko pomysł konstrukcyjny z kilkoma wręcz intuicjami reżyserskimi wybitnymi, gdzieś pomiędzy krótko, zwięźle i na temat. Bez zbędnej kombinacji, gdyż liczy się klimat, suspens ma kluczowe znaczenie oraz nie bez znaczenia, świetna strategia promocyjna zapewniająca wzbudzenie tak zainteresowania publiczności, jak przede wszystkim połechtania jej tam gdzie to łechtanie największe dreszcze powoduje. Psychol i psychoza, schizol i psychoza, schizofrenik i psychoza - dzisiaj już nie, ale wyobrażam sobie jaka te 65 lat temu mega groza!

poniedziałek, 24 marca 2025

King Diamond - Voodoo (1998)

 

Przymierzałem się przymierzałem, aż wreszcie zdecydowałem sam się sprawdzić i przekonać że kilku, może kilkunastoletnie zafascynowanie upiornie groteskowo artystycznymi fiksacjami Kima Bendixa Petersena nadal we mnie żyje i całkiem doskonale pamiętam co szył tak z kumplami w składzie Mercyful Fate jak i pod szyldem własnego pseudonimu - by Mariuszowe, mało interesujące ŚWIAT refleksje zebrać i spisać. Na pierwszy ogień VooDoo nieprzypadkowo, bowiem raz był to rok jeden z ostatnich naprawdę obfitych w Króla karierze wydawniczej (Voodoo i Dead Again za jednym niemal wystrzałem), po drugie ja jestem wciąż tak młody że poznałem Jego Wysokość i jego majestatu twórczość dopiero na tym przecież mega dla niego zaawansowanym wiekowo poziomie, więc do obydwu wydawnictw mam największy sentyment, jakkolwiek zdaje sobie sprawę, iż nie były to materiały ze ścisłej topki, najbardziej doskonałe w jego dyskografii. Niemniej jednak ja VooDoo cenię szalenie i nie odczuwam wstydu by przyznać że na tle wszystkiego "kingowego", nawet z perspektywy autopsji WSZYSTKIEGO wciąż uznaję za materiał kapitalny. Kiedyś mogłem podejrzewać, iż jednym z powodów było to sterylne i w kontraście do starszych rzeczy znacznie przejrzystsze brzmienie. Dziś ma to mniejsze znaczenie, tym bardziej że inżynieria dźwięku obiektywnie przeszła od końca lat dziewięćdziesiątych potężną ewolucję i to co wówczas brzmiało świetnie, obecnie rozbrzmiewa jedynie bardzo poprawnie, a w przypadku VooDoo jednak za mało mięsiście, kiedy w studio postawiono na więcej cykania kosztem archetypicznej potęgi mocy. Taka sytuacja, takie okoliczności też, że nawet jeśli lekko kręcę nosem na dźwięk najtisowy, to i tak uznaję go za bardziej do mnie przemawiający, niż produkcje ejtisowe - za suche, za szorstkie, za wreszcie mało organiczne, kompletnie dla moich uszu czasami wręcz niestrawne, gdy tym bardziej skonfrontuje je z często przymulonym, ale jednak bardziej przyjaznym kręceniem gałkami z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tam przecież była potęga głębi, którą kolejne dekady zamaskowały jakimś domniemam rodzajem kompresji, tudzież kojarząc znaczenia określenie i bawiąc się kontekstami jej dekompresji. :) Muzycznie natomiast (także jako coś dla mnie wtedy nowego, świeżego) VooDoo pochłonęło bez reszty i zafascynowało, zatem ja spostrzegałem ósmy już album Kinga zupełnie inaczej niż jego wierni fani, jacy naturalnie zauważali zawartość w układzie odniesienia wcześniejszego stuffu i jak pamiętam twierdzili raczej zgodnie, iż sięga on do korzeni i tak pod względem charakteru przypomina debiutancki okres, lecz nie wyłącznie jako powtarzalność po nawrocie, ale rodzaj nowej młodzieńczej pasji jaka zechciała na nowo wkraść się w łaski zarówno doświadczonych członków składu, jak i tych nowych. W moich uszo-oczach funkcjonuje oczywiście tak jak powyżej nadmieniłem i chcąc dodać do tych zwięzłych odczuć coś ponad, jako materiał mega kreatywny, z mnóstwem tak świetnych harmonii gitarowych, solówkowych wprawek pierwszorzędnych, jak i dominującej detalicznej finezji motywów wokalnych, z jakich notabene Diamentowy Król słynie w ogólności i w szczególe. Mam tu na myśli nie tylko te swoiste dialogi między quasi tonacjami, ale też rzeczy w rodzaju tych z Life After Death (kumaci trybią) czy z innej beczki zajebistych akcji instrumentalnych z kawałka tytułowego, jak i klawiszowej sytuacji z Sending of Dead, Sarah's Night i Unclean Spirits. To wszystko jest miejscami wręcz porywające, ale ja mimo to najlepiej czuję się w objęciach na przykład The Exorcist jaki wciska się w ucho jako bardzo stylowo heavy metalowy i posiada ten przywilej w tym kontekście, że jak już wjeżdża w nim solówka, to mnie ona wręcz przyjemnie rozjeżdża. :) Podobnie działa rzecz oczywista kompozycja finałowa, jaką nazwanie podsumowującą  i esencjonalną nie uważam by było przesadą. Gdyby akuratnie się rozwinęła i miast po półtorej minucie zgasnąć i powrócić w formule straszącej po dalszych minut siedmiu, wypełniła jednak tą pauzę muzyką. 

czwartek, 20 marca 2025

Witness for the Prosecution / Świadek oskarżenia (1957) - Billy Wilder

 

Jak sympatycznie się to zaczyna, to ja byłem pod ogromnym urokiem cudnej listy dialogowej i fenomenalnego uroku Charlesa Laughtona. Pewnie najbardziej pamiętanego z roli Semproniusza Grakchusa w Spartakusie wiadomo kogo! Za kamerę w tym przypadku jednak inna legenda, w roli szefa szefów na planie Billy Wilder, a na tapecie sztuka Agathy Christie, więc i inscenizowana sprawa kryminalna w klasycznej oprawie z lekko przymrużonym okiem, czyli bez makabry, stawiając na błyskotliwość intelektualną i klasę wynikającą ze swobody gawędziarskiej. Przecież w sumie ani po królowej dedukcyjnego kryminału czy po specu od obyczajówek z komediowym zacięciem, nie mogłem spodziewać się przygnębiającego realizmem dramatu sądowego - no niedoczekanie zaprawdę. O czym? O morderstwie rzecz jasna! Taki numer, że jedna przebieranka i wystarczyło by zmanipulować czcigodny aparat sprawiedliwości. Teatralnie udramatyzowany finał jak przystoi klasycznemu kinu oraz upstrzenie twistami, jak na takie kino w ilości przesadnej. To nie kpina z mojej strony, ale zabawnie urocze są te ze zbiorów starego kina filmy i naiwności teraz po latach wyraźnie wyczuwane.

środa, 19 marca 2025

La bête / Bestia (2023) - Bertrand Bonello

 

Swoisty rekord pobiłem właśnie, gdyż Bestia przeze mnie „napoczęta” została już gruby miesiąc temu, a seans "skończony" właśnie dzisiaj i przez ten czas pomiędzy, ani razu o kontynuacji nie pomyślałem, bowiem prozaicznie tytuł z pamięci na ten czas wyciąłem. Aby się dowiedzieć o czym on i kogo przemyślenia interpretuje oraz po co to czyni, odsyłam po wiedzę zasadniczą do licznych baz informacyjnych - sam przechodzę tymczasem do zwięzłego podsumowania, że to doświadczenie intrygujące tylko u podstaw, skomplikowane w rozwinięciu i niestety nużące w realizacji. Jest w nim rozmach w mnóstwie deklarowanej treści ale nie przekłada się on na utrzymywanie zainteresowania, jak podobnie mocno egzaltowana gra aktorska nie wzbudza u mnie przekonania o obcowaniu z żyjącą dramaturgią warsztatową perełką oraz ogólnie inspirującą do wzniosłych odruchów kulturą bardzo wysoką. Dwie i pół godziny produkcji, która przecież ma wiele do powiedzenia, bowiem fundament literacki to nie napychanie watą kolejnych stron, ale sprzedane jest to przez reżysera bez większej ikry i być może przekonania, bo projekt robi wrażenie miast pęczniejącego w człowieku, to rozdrabniającego się i nadmiernie przyciężkawego intelektualne, by najzwyczajniej choć na poziomie wyższym od poprawnego ekscytować. Nieprzekonany i zmęczony, być może kompletnie niewrażliwy na taką formę, wreszcie pozbawiony chęci doszukiwania się w tej narracji esencji, ja się poddałem i przyznaję poprzeskakiwałem trochę przewijając, co ostatecznie odebrało prawo Bestii do mnie urobienia, a mnie jednak opartego na pełnym wglądzie Bestii oceniania.

poniedziałek, 17 marca 2025

Puma Blue - antichamber (2025)

 

Wszedłem w tym momencie na poważnie w temat nowej, z zaskoczenia wydanej płyty sygnowanej logo Puma Blue, która w zasadzie nie jest chyba albumem kontynuującym ewolucyjną drogę, a rodzajem pobocznego jednak pół-projektu w ramach cały czas inspirującej twórczej drogi Jacoba Allena. Pół-projektem, gdyż główna siła sprawcza Puma Blue rezygnuje tutaj z zespołowego charakteru muzyki na rzecz charakterystyki akustycznej, bądź quasi akustycznej, gdzie wiodącą rolę odgrywa bez prądu gitara tak samo często i gęsto plumkająca subtelnie, jak i brzdąkająca z charakterystycznym dźwiękiem wypuszczonym przed scenę, jaki wydaje to szorowanie po gryfie i odpowiednie strun szarpanie. Chcę tym samym dać do zrozumienia, iż wydawnictwo ukazujące się póki co wyłącznie w formacie streamingowym nastawione jest na penetrowanie mniej złożonych instrumentalnie terenów, na których jak czuję można odkryć paradoksalnie być może więcej niżby, gdyby przyozdabiać powstałe struktury bardziej skomplikowanymi aranżami - ubogacając z uzasadnionymi intencjami dodatkowo nimi zewnętrznie. Czuję bowiem, że antichamber broni się doskonale bez tych dodatkowych ingerencji, nie wiedząc jednocześnie czy aby bez nich o ostatniej dotychczasowej pełnej płycie mógłbym napisać to samo. One bardzo różne, ale w swoich kategoriach równie fascynujące i emocjonujące, a pisząc o tej nowszej właśnie, mam przekonanie, iż skupił się Jacob na najbardziej pierwotnym sposobie pisania piosenek, które zarazem mogłyby być w tej formie zarysem, punktem wyjściowym dla czegoś więcej, jak i równie bezproblemowo rezonują jako surowe formy, nie przepieszczone, jakbym to używając być może nieistniejącego słowa odkreślił. Nagrane w intymnych warunkach w okolicznościach i klimacie samotności, pozwalając się jak to autor stwierdził, jemu jej pochłonąć - czując nagły napływ intensywnej weny. Przemieniając się z prywatnej refleksji w (cytując) - "dzieło które uchwyciło ból tego czasu". Dzieło swobodne i do poziomu czystej esencji skompresowane zarazem, gdzie wspomniany akustyk pływa i akcentuje, a w tle nieśmiało falują elektroniczne tekstury, dające wraz z bolesnym, zaangażowanym wokalem Jacoba efekt dla autora terapeutyczny, a mnie odrobinę, mimo iż silnie wciągający, to jednak krępujący - gdyż tak mocno naładowany osobistymi, mrocznymi Jacoba tęsknotami.