środa, 24 kwietnia 2024

Ferrari (2023) - Michael Mann

 

Zawodowi krytycy na etatach truli, że to jak na standardy Manna nie jest lot najwyższy, a przecież oprócz może kilku filmów, Mann nie kręcił ultra mega wielkich dzieł, tylko obrazy najzwyczajniej solidne, ale zawsze na tyle interesujące, że nawet gdy ja mogłem nieco pomarudzić, to jakość całokształtu przemawiała za tym, abym swoją krytyczną gadkę wyrzucaną z niewyparzonej gęby sobie darował. Pisze taki wstęp, bowiem jestem w przypadku Ferrari na tak, pomimo że wszystko co powyżej to prawda, ale ja na stronę kilku komplementów w tym przypadku, już przez Manna od startu seansu przekabacony zostałem, bowiem klimacik włoski, to włoski klimacik i oprzeć mu się tylko najwięksi twardziele lub pozbawieni po prostu wrażliwego zmysłu estetycznego ignoranci mogą. Oczywiście pejzaże, architektura i to cudne słońce idealne dodające zdjęciom uroku, ale też (domniemam) śmietanka tej opowieści biograficznej o legendarnym Enzo Ferrari, czyli super samochody - przewspaniałe. Sposób ich sfilmowania w ruchu mnie przyznaję na duży plus zaskoczył, gdyż to co widziałem w trailerze mogło wzbudzić wątpliwości co do jakości, a tu proszę - jest dynamika, jest kapitalny dźwięk i jest wreszcie chyba trudny do podważenia autentyzm. Ponadto historia fragmentu życia “dowódcy”, pokazana została spójnie i żywo, bez w zasadzie retrospekcji, czy uciekania w wykładanie wszystkich kart na raz, bądź przesadzania z pobocznymi z wątkami. Liczy się głównie praca zawodowa jaką obsesja wygranej i może jeszcze ona pół na pół z tłem w postaci skomplikowanego życia rodzinnego i uczuciowego. Wozy i sport - gigantyczna ambicja i pokonywanie wszelkich przeszkód, by osiągać niebotyczne cele za wszelka cenę. Człowiek i target - koncentracja realizacja! Wszystko w świecie słonecznego porannego optymizmu i parnego wieczornego mroku, intensyfikacji zmysłów, euforii i nostalgii, pulsującego smutku powiązanego z minionym i gdzieś po drodze przez namiętności skomplikowanym, bądź wprost spieprzonym, rozgrywa się uniwersalnie życiowy, epicki dramat, a ten wyścig po laury na przodzie sceny, wcale nie zbyt mało interesująco z osobowościowymi cechami bohatera powiązany. Jednak jak we wstępie - opracowanie historii fachowe, bardzo klasycznie skojarzone z tą nawet lepszą twórczością dotychczasową popularnego reżysera, ale żebym jednak z pełną mocą wynikającą z wysokich obrotów został porwany, to nie ma takiej szansy, bym tu stojąc w prawdzie, napisał. Ferrari jest obowiązkowy do obejrzenia i podobać się powinien szerokiemu gronu widzów, a ja tak jak oglądałem to cały czas mi we łbie rezonowało, to wizualnie skojarzenie z historią rodziny Guccich przez Ridley’a Scotta zaadaptowaną. No nie mogłem od tego też przez Adama Drivera uciec.

P.S. Nie wiem czy mnie Driver dał radę przekonać, choć nie wypadł aż tak kwadratowo jak mu się przydarzało, bo akurat jego aparycja i tonacja warsztatowej gry, nie predestynuje go do jednak ról wybitnych, bo też brak mu wrodzonej subtelności, co nie wpływa dobrze na uwypuklenie detali, a dodatkowo tutaj przez te skojarzenia z produkcją Scotta, jest jakieś dziwne w moim odczuciu przeniesienie, nie wiem, przekierowanie. Z drugiej natomiast strony jako wisienkę na rzemieślniczym torcie, mamy aktorski koncercik  Penélope Cruz, bo totalnie jej do twarzy z tą wkurwioną zawziętością i silnym, rozżalonym emocjonalnym wzburzeniem. Gromkie oklaski dla wielkiej aktorki po raz kolejny!

wtorek, 23 kwietnia 2024

Pearl Jam - Dark Matter (2024)



Jak się okazuję są w naturze, a w samej rzeczy w sferze muzyki rockowej pewne niezmienne i jedną z nich okazuje się prawidłowość, że od lat na krążkach jednej z legend Seattle, precyzyjnie tej najbardziej paradoksalnie twórczej, bo systematycznie od zarania nagrywającej, są numery fajne, takie czasem nawet budzące nadzieję na ciekawe nowe otwarcie i kompozycje albo wprost miałkie, lub standardy bez większej ikry, poprawne, można by je nazwać po prostu wypełniaczami, przez co całość jest naturalnie nierówna, często niespójna i o litości znowu nie spełniająca (w moim przekonaniu - proszę powstrzymać bunty!) pokładanej uparcie, bez uzasadnienia jak się okazuje nadziei. Niczym zatem szczególnym także Dark Matter się na tle dyskografii najnowszej nie wyróżnia i gdyby nie wciąż doskonały, mimo iż lekko już "zmonotonniały" głos Eddie'go Veddera, to przyjemność z odsłuchu byłaby niska, a tak wokalnie się wystarczająco fajnie wszystko spina, choć nie ma przecież mowy (podkreślam!) aby tak jak niegdyś jego tembr i emocjonalne frazy szarpały, a tylko technicznie jest równo, czysto i bardzo ok w standardach wysokich - jednakże w sumie (podkreślam ponownie!) też nudziarsko przewidywalnych. Może powinienem w tym miejscu wyszczególnić te co lepsze kawałki i przy każdym dodatkowe oklaski w formie emotikony umieścić, przez co jasno dałbym do zrozumienia który z kierunków mi bardziej odpowiada, ale nie uczynię tego, zawłaszcza dlatego, że ja cierpliwość straciłem myślę ostatecznie, więc przez wzgląd na niemal kompletny brak wyrozumiałości nie chcę przedłużać, a i po co konkretnie mam chwalić, jeśli zaraz poczuje potrzebę ganienia i obowiązek w tej sytuacji wymieniania rzeczy dla statusu legendy godzących w tenże. Zatem w jednym zdaniu na zamkniecie tematu - Dark Matter jest poprawny, zdatny jak woda fachowo przefiltrowana do korzystania, a ja w temacie formy twórczej Pearl Jam po jego sprawdzeniu nie zmieniam w zasadzie zdania, nie będąc już spragniony.  

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

The Boys in the Boat / Ósemka ze sternikiem (2023) - George Clooney

 

Ależ ten Clooney ma ostatnio reżyserską serię i nie ma powodów uśredniając akurat, by się nią ekstremalnie zachwycać. Kręci albo obsesyjnie bezpiecznie, albo to po prostu podejście pragmatyczne, by się nie wychylając wciąż być na względnym topie, dzięki filmowej sztuce, która ze sztuką wysokich ambitnych lotów nie ma za wiele wspólnego. Podejrzewam też że może gość zawsze był jedynie poprawnym twórcą, tak zwanym potocznie wyrobnikiem bez oprócz łatwego ze względów rozpoznawalności wciskania się na szeroką listę ewentualnych nominacji oscarowych, żadnych większych ambicji, a to co bardziej mi się z jego kariery podobało (Good Night and Good Luck, The Ides of March, Suburbicon i ostatnio The Tender Bar), to tylko te produkcje oczywiste, ale z fajniejszym, zależnym od innych niż bezpośrednie reżyserskie wpływy szlifem. Ósemka ze sternikiem leży idealnie pośrodku tego co mnie kompletnie zawiodło, a tym co uważam za szczyt Clooney’a formy i nie tylko przez wzgląd na hollywoodzko zdatny temat do obróbki może być uznana za film idealny na niedzielne popołudnie spędzone w familijnym, dumnym z amerykańskich osiągnięć gronie. Historia autentyczna, historia motywująca i inspirująca w znaczeniu przyjęcia za pewnik, że Ameryka to kraj szansy do wykorzystania dla każdego w dorosłość wkraczającego, w rożnych dyscyplinach życia oraz historia napisana właśnie tak przez życie, iż niewiele jej trzeba dodawać, a tylko lekko wyszlifować na potrzeby zapewnienia całkiem niezłych przychodów z multipleksowych biletów. Tym podobnych akcji w kinie mainstreamowym było mnóstwo i absolutnie Clooney’owi nie brakowało wzorców do odwzorowania aby jego idealnie odnalazła się w guście niedzielnego kinomana. Rzecz w tym że czasami zdarzały się wyjątki, które prócz banalnych schematów proponowały też jakąkolwiek oryginalność, czy wręcz emocjonalnie porywające kulminacje, a tu czas podczas seansu płynie, człowiek gapi się w ten ekran i zbyt często odpływa w myśli kompletnie nie związane z opowiadaną historią, więc napisać iż obejrzałem coś dla mnie ważnego, co zostanie ze mną byłoby odpowiednikiem zakochania się w kimś z kim przebywając, myśli się co by tu jutro zrobić bez tej osoby ekscytującego, chociaż w tym momencie jest bezpiecznie i bardzo miło, a dodatkowo uroda darzonej uczuciem partnerki, taka która podoba się w zasadzie wszystkim, ale pośród babeczek z większym charakterem, a mniejszymi lub bardziej wyrafinowanymi walorami estetycznymi, po prostu zanika się w tle. Ciekawe czy jasno dałem do zrozumienia, że spoko spoko, ale no przecież życiem trzeba się zaciągać, aż się we łbie zakręci, a nie sobie tak je pykać, by jutro nie pamiętać co się wczoraj robiło.

niedziela, 21 kwietnia 2024

May December / Obsesja (2023) - Todd Haynes

 

Muzyka z tła od początku mocno klasycznie oddziałuje, aby widz się domyślał, że historia to dramatyczna i mimo iż widzi pozorne rodzinne szczęście, to jednak coś mrocznego się za nim kryje i w scenariuszu jaki się rozwija, coś się na grubo święci. Błyskawicznie można zatrybić co w cieniu, co przeszłość kryje i skąd te fascynujące (to czuć że takie będą) relacje dwóch z plakatu kobiet oraz przypadki skomplikowane, licznie je otaczającej grupy bohaterów, pozornie tylko drugoplanowych. Ogromne brawa dla Haynes’a za sposób w jaki tą złożoną psychologicznie opowieść obrobił i rytm jaki jej nadał (koneserzy widzą wyraźny wpływ Bergmana), uwypuklając zamiast jakiejkolwiek sensacji czy atmosfery skandalu, jedynie dramaty osobiste poszczególnych postaci - bardziej lub mniej na pierwszy rzut oka widoczne, bo mniej lub bardziej kamuflowane. Oklaski za puls i powolne drobiazgowe analizowanie, bez podawania wniosków na tacy, ale i bez niepotrzebnego komplikowania dla atrakcyjności bezpośredniej. Mnóstwo otrzymujemy danych, wdzięcznego dla zmysłów spostrzegania materiału do poznania wprost i między wierszami oraz też jakby ich dozowania tak, aby nie odczuwać pewności co do własnej oceny, a ustawicznie tkwić w czymś w rodzaju wątpliwości permanentnych, bowiem to teatrzyk, manipulacja informacyjna poniekąd, typowa dla filmów z gatunku suspensu, gdzie wciąganie w intrygę i może nawet twist w finale, choć w tym przypadku rzecz jasna nie tak dosłownie, gdyż zasadniczo May December to dramat obyczajowy, a w nim w głównej roli samotność, cierpienie, problemy psychiczne, ale i rola artysty oraz sztukiFilm w którym komplikacja goni komplikację, a wątpliwości narastają lawinowo i w rzeczywistości nic nie jest oczywiste do interpretacji. I mnie się to bardzo podobało, bo lubię takie pajęczyny pozorów, złudzeń i zaplątanych w konsekwencje decyzji w owej sieci postaci.

P.S. Zdania o May December są jednak bardzo, jak ktoś sprawdzi w necie, podzielone.

sobota, 20 kwietnia 2024

Dvne - Voidkind (2024)

 

Dvne wydaje nowy krążek, a ja po kilku, w pierwszym dniu odsłuchów skorzystaniu z tejże oczekiwanej propozycji piszę, raz z pozycji co mnie się wydaje iż i dwa już wiedząc, bo szybko względnie odczuwając, co już jest. W kwestii wprowadzenia - Voidkind to album trzeci, grupa pochodzi z Edynburga, a na nią wpadłem w okolicy wydania krążka numer 2 i do tej pory nie sięgnąłem po jedynkę, booooo.... bo w sumie nie wiem czemuż. Nie rozumiem, tym bardziej że rzeczona dwójeczka bardzo mocno zamieszała mi w głowie i od tamtej pory, kiedy pierwotny kontakt nastąpił siedzi mi  Etemen Ænka w czaszce i gdy do niej powracam, to zawsze emocje gwałtowne, w pozytywnym znaczeniu mną targają. Rzecz jednak teraz o trójeczce i wypadałoby gdy rozplątuję jej zawartość napisać, czy coś się względem osłuchanej już totalnie Etemen Ænka muzycznie zmieniło. Wrażenie mam takie, iż Voidkind nic zaskakującego nie oferuje i jest logicznym, może i ewolucyjnym (jeszcze się okaże) rozwinięciem dotychczasowego stylu, w którym prym wiedzie intensywne riffowanie całkiem melodyjne z naleciałościami tak chwytliwych odmian sludge'u, jak i progresywnej strony bardzo przyjaznej uszom (że tak powiem) kosmicznej psychodelii, tudzież najzwyczajniej lekko emanującego orientalizmami postrocka, a teksty jakby nazwa zespołu sugerowała, to rodzaj konceptu mitologiczno-fantastyczno-naukowego, natomiast wokalnie od czystych zaśpiewów, po siarczysty krzyk i brutalny ryk. Takież było poprzednie wydawnictwo i jak czuję jest tez to bieżące, w których obu nuta opiera się na budowaniu klimatu i napięcia prowadzonego do kulminacyjnych intensywnych przesileń kontrowanych przestrzennymi quasi akustycznymi, czy innymi bardzo sterylnymi formami, jakie gustują we właśnie poruszających emocjonalnie muzycznych krajobrazach. Potężna intensywność kapitalnych riffów oraz motorycznego, momentami wręcz porywającego bębnienia i syntezatorowego wypełnienia, sąsiaduje tutaj w najprostszym rozumieniu z płynnymi wyciszeniami, by znów rozwijać się w grzmiąco-dudniące i rzężące suity wywołujące na moich przedramionach nierzadko pojawienie się dreszczy - takie to prądotwórcze dla organizmu wrażliwego granie. Poza tym charakter riffowania w chwytliwym znaczeniu, to wspomniany orientalny egzotyzm melodii - niekoniecznie oczywiście sięgający do typowo folkowych korzeni. Voidkind to nuta szarżująca, nuta wybuchowa, a zarazem z gracją wyszlifowana, aby nawet mało obeznanego w gitarowym mieleniu słuchacza o ból zębów nie przyprawić. Także dzisiaj tak to widzę i zupełnie w sumie nie przewiduję iż oprócz systematycznego osłuchiwania i zaprzyjaźniania, ten startowy obraz Voidkind może ulec zmianie. Bardzo dobra płyta i ja nie czarujmy się, takiej się spodziewałem.

piątek, 19 kwietnia 2024

Heaven's Gate / Wrota niebios (1980) - Michael Cimino

 

Rzec że Michael Cimino w pompie się lubował, to powiedzieć w zasadzie wszystko i nic zarazem. Powiedzieć, że kino made in Cimino, to kino czasowo rozbuchane, emocjonalnością pierwotną agresywne i w dodatku tak bez kompromisów nadźgane surową bezpośredniością zarazem, to opisać w skrócie największe jego dzieło w postaci Łowcy Jeleni, a i trafnie sprecyzować Wrota niebios akurat - które na marginesie trwając (na rany boskie) bagatelka 3 godziny i prawie 3 kwadranse, skutecznie mnie przez lata od seansu odpychając, jednak finalnie w końcu równie skutecznie zachęciły - taki byłem ciekawy i tak tej ciekawości się uległem. Wrota niebios (też akurat) są bowiem potwornie epickie, jak równie mięsiste, dzikie, wręcz okrutnie dzikie i nie mówię tu wyłącznie o tej jednej z pierwszych krwistych scen, a mam na myśli bezkompromisową wizję czasu i miejsca jaką Cimino ukazuje. Sporo tego surowego obrazu na ekranie, przyznaje iż spójnie połączonego z historią rozbudowaną i scenariuszowo nazbyt być może mimo zalet rozwlekłą. Ale tak sobie scenarzysta i reżyser wymyślili, że nie ma zmiłuj się i bez nabicia po korek, ich pomysły straciłby na sile rażenia, a może i widz oglądając okrojoną wersję mógłby mieć pretensję, że mnóstwo wątków zostało pominiętych, a te sceny trwające po meeega meeega dużo minut, w formule bardziej zwięzłej zagubiłyby swój sens. A ja uważam, iż rozmach robi wrażenie, a dosadność ją dodatkowo potęguje, ale może te niemal cztery godziny projekcji to za wiele, a pieniądz myślę gigantyczny w produkcję włożony zeżarty przez aspiracje reżyserskie. Mimo rzecz jasna ambicjonalnych plusów, nie można stwierdzić, by te plusy w pełni przesłaniały narracyjne minusy i że nie jest to klasyczna propozycja kinowa dla najodważniejszych i najwytrwalszych. Tyle w temacie, a do szerszego spojrzenia i kontekstów zgłębienia zapraszam gdzieś, gdzie podobnie jak w twórczości Cimino, w quasi recenzenckiej branży rozbijają wszystko na atomy i wstukują w klawiaturę w tym celu odpowiedniki prawie 220 minut projekcji, w postaci gargantuicznych rozmiarów recenzji!

środa, 17 kwietnia 2024

Dark Tranquillity - Projector (1999)

 

Rzucając po dekadach dwóch USZKIEM jednym i drugim, Projector to Dark Tranquillity profilowane na quasi akustykę - tyle w nim wioseł bez pieca plumkających. Kto to widział jednak, by tak z marszu po szarpiących i wręcz fragmentarycznie plujących gitarowym jadem The Gallery i The Mind's I można było nagrać album, w którym może góra dwa numery, to ogień całkiem konkretny, a reszta jest podbijana na całego modną wtedy mroczną elektroniką, a do tego sporo damskich wokaliz i sam Mikael Stanne praktykujący na równi swój krzyk z czystymi zaśpiewami - miksując te drugie w różnych konfiguracjach brzmieniowych. Średnie tempa, jak na he he "szwedzki melodyjny death metal" mnóstwo udziału parapetu i właśnie - płaczliwy głos Stanne! To mogło się udać jedynie na przełomie ostatniej dekady XX i pierwszej dekady XXI wieku i zostać pomimo oczywiście oburzenia największych radykałów zaakceptowane. W ch u mnie sprzecznych odczuć, a wtedy ja to kupiłem raczej bez utyskiwań, bowiem było to wówczas granie jakie Century Media intensywnie promowało i na jakim rozwijało swój ówczesny bardzo wysoki status na scenie - posiadając w katalogu wszystkie najgrubsze ryby z tej gatunkowej półeczki, gdzie w skrócie ostre gitary i gotycki klimacik. Faktem jest, że Dark Tranquillity do tego koszyczka wpadło bezkolizyjnie i się w nim nieźle umościło, jak i faktem jest, iż dzięki Projector przewietrzyli też swoją muzykę - próbując przyznaję całkiem udanie czegoś dla nich kompletnie nowego. Chociaż właściwie Projector się u mnie raczej nie kręci, to nie zasługuje z perspektywy czasu na krytykę totalną, gdyż piosenki z niego są sympatycznie przestrzenne i zróżnicowane oraz serducho może momentami podczas ich odsłuchu mocniej zabić. Tak wiecie - tak przygnębiająco romantycznie bum... bum... bum...! :) 

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

The Afghan Whigs - Black Love (1996)

 

Uparłem się kiedyś (a było to na wysokości In Spades), kiedy rzeczony poznałem i nazwę kapeli o dobre ćwierć wieku spóźniony zacząłem kojarzyć, że The Afghan Whigs tak, a nawet ich wszystko, tylko wszystko po powrocie, czyli po roku 2014-tym, kiedy światło dzienne ujrzał Do to the Beast. Wciąż jestem o tym przekonany, ale spróbuję ponownie wsłuchać się w materiały z pierwszej i paradoksalnie dla mojego POSTANOWIENIA tej bardziej znanej dla miłośników "afghańskiego" rocka fazy, kiedy ich klipy można było zobaczyć w dominujących stacjach muzycznych, nawet w prajtajmie. Będę to czynił systematycznie i obiecuję, że o postępach tutaj meldował. :) Black Love odbieram z tej opóźnionej perspektywy niemal jako coś zupełnie dla mnie nowego - jak ktoś wspominał idealne połączenie białego rocka i czarnego soulu. Z funky rytmami i wysokim stężeniem melodyjnego kolorytu, z angażującymi, bliskimi ludzkim przeżyciom tekstami o bardzo literackim charakterze, wyśpiewywanymi w dynamiczniejszych fragmentach jakby na granicy siłowego fałszu, a w tych spokojniejszych gardłowego szeptu. To wszystko powyżej to tak samo argument Black Love, jak i materiałów z drugiej fazy działalności zespołu - jego nowej ery. Tutaj w roku 1996 jednak ciążący gatunkowo jeszcze mocniej w stronę brytyjskości i niemal kompletnie nieodpowiadający standardom nuty z ich rodzimego Seattle. Wyspiarskości spod znaku (idzie najłatwiejsze dla laika porównanie) do U2, ale he he oczywiście bardziej od nuty sławnych Irlandczyków zadziorne, czy instrumentalnie finezyjne. "Czarna miłość" pięknie (znaczy w nieoczywisty sposób) łączy motywy ze wspomnianych w tekście kluczowych dla fundamentu muzyki TAW stylistyk - jest przekonująco piosenkowa, jednocześnie niepokojąco mrocznie zaaranżowana, a i jakiegoś rodzaju uroczego chaosu kompozytorskiego też nie oszczędzająca. Dlatego możliwe że dlatego taki magnetyzm w sobie dla miłośnika łączenia dość skrajnych gatunków i w harmonii dyscharmonii (he he) posiadająca. 

Drukuj