Jak zapowiadali tak zrobili i taką też podobną strategię promocyjną zastosowali, że oto nowy rozdział otwierają. Bardzo to słuszna koncepcja i zmiana może nie nazbyt dosadna ale jednak trafiona, że miast kontynuować filozofię zmiękczania charakteru nuty, oni właśnie jakby reagując na uwagi po poprzednim (oczywiście wciąż znakomitym), ale jednak bardzo przewidywalnym albumie, tym razem nie zmiękczali ale dodali do kompozycji bluesowo-rockowego brudu, hip hopowego ducha bez oczywistego bitu (żywa perka plus barytonowe wiosło wystarczają) i okazuje się, iż w odróżnieniu od Pretty Monster, to Metro potrzebuje chwile czasu by się osadzić i nabrać kształtów docelowych. Rzecz jasna nie ma mowy aby liczyć na coś mega ambitnego w sensie tak złożonego że aż trudno strawnego, bowiem The Blue Stones nie celują i oby nigdy taki pomysł nie przyszedł nazbyt gwałtownie im do głów, aby nadmiarowo kombinować, a nie tylko idealnie wyważać balans pomiędzy lekkim drapieżnym, surowym poniekąd brzmieniem, a świetnym chwytliwym groovem. W tej nucie musi być przecież ten aktywny i do wyczucia z miejsca luz, kompozycyjny flow, gdzie numer płynie swobodnie, a interpretacje wokalne Tareka, wycinane szorstkie riffy przy wtórze super bębnienia zapodają do łba i serducha słuchającego i życzącego dźwiękami fana, prawdziwą radość - wręcz radość bujaną, radość taneczną. Metro po dwóch dniach intensywnych rozkmin, towarzystwa niemal w każdych okolicznościach funkcjonowania rozpoznaję jako album świadomie poniekąd powracający do źródła, z mniejszym udziałem lajtowego funky oplotu na rdzeniu z bluesa czy balladowych zapędów - nostalgicznego nawijania o relacjach. Niemniej jednak też właśnie nowe otwarcie, nie tylko za sprawą konceptualnego w tekstach lejtmotivu - piszą że... "album przedstawia protagonistę poruszającego się po dystopijnym metrze, konfrontującego się z personifikacją swojej mroczniejszej strony, manifestacją ich ukrytej potrzeby autentyczności". To też świeże spojrzenie, bo ta mieszanka kilku styli w których groove, vibe się liczy jest niepokojąca, a nawet miejscami wręcz mroczna (Jessy James na przykład), a mnie się ten kierunek niezmiernie podoba, bo przesadnej "romantyczności" unikam, mimo że lubię i się nierzadko automatycznie jej poddaje. Ze słów muzyków wynika, iż „Metro jest metaforą konfliktu, z którym wszyscy się mierzymy - chodzi o zrównoważenie oczekiwań społecznych z własnymi egoistycznymi pragnieniami", więc i pod względem intrygującej treści, może i potrafi zassać do wewnątrz bardzo intensywnie. Chcę powiedzieć najkrócej, że tak jak krążek sprzed lat trzech i ten kapitalny o rok starszy, którym do tej pory jestem pochłonięty równie namiętnie jak w dniu premiery, że one zupełnie inaczej na mnie oddziaływały - od razu chwytały i inspirowały do po prostu dobrej zabawy, to Metro jest inne. Ono się osadza - nic od początku, albo bardzo niewiele za premierowym kontaktem zdradza. Teraz dopiero zaczynam na pełnej Metro odkrywać kompleksowo, jak i dostrzegać smaczków wielorakich aranżacyjne znaczenie. Słyszę już nie tylko muzykę, ja ją w głowie i sercu czuję, zauważając kontrasty w konturach i cudne subtelności w zamgleniach i przemgleniach. Fenomenalna nuta - frapujące doświadczenie.
P.S. Co mnie jeszcze uderzyło i zaczarowało? To ten pomysł na łącznik pomiędzy Pretty Monster i Metro w postaci zapowiedzi Don't Feel Right wybrzmiewającej po wyciszeniu Dreams on Me!