sobota, 18 października 2025

Robert Plant - Saving Grace (2025)

 

Rozpływałem się w zachwytach latami ostatnimi nad formą artystyczną Robercika, więc po uszy będąc zakochanym w jego wizji siebie w muzyce, gdy wiek już kompletnie nie sceniczny, z ciekawością powiększoną o fascynacje czekałem na sygnowany jego nazwiskiem nowy album. Pierwszy kontakt, dość jedynie powierzchowny na chwilę zdmuchnął mój entuzjazm, ale gdy po kilku dniach, może tygodniu z okładem już w pełni oddałem się chłonięciu Saving Grace, obawy wraz z rozczarowaniem może nie prysły kompletnie, ale ujrzałem w najnowszym longu, a precyzyjnie w większości kompozycji ten sam flow i tą samą doskonała rękę do dojrzałej formy, co na wspomnianych kilku ostatnich krążkach. Gdy wchłonie się naturę i aurę utworów z Saving Grace tak jak zapewne autor oczekuje (poświęcenie w pełni czasu całości i uwagi skupionej na detalach), wówczas nawet jeśli nie jest się fanem country w archetypicznej formie, to pod powierzchnią pozorów dostrzeże się i przeżywać dzięki temu będzie nie tylko specyficzną manierę dość tandetnej stylistyki, ale właśnie głębie aranżerską, jaką znakomicie Plant nasączył folk często bardzo wyraźnie romansujący z "kowobojską" prostotą w charakterystycznej przebojowości. Mam mimo powyższego nieco za złe legendzie, że zbyt wiele tutaj puszczania oczka do country, gdy też głos zaproszonej do współpracy Suzi Dian sprzyja budowaniu skojarzeń z tą gatunkową formułą, lecz przyznaje jednocześnie, iż im więcej Saving Grace w moich uszach, tym te z początku niechętnie witane motywy mają mniejsze znaczenie, a w miejsce oczywistych powiązań country-tandeta, pojawia się wysokie stężenie szacunku do wrażliwości artystycznej i umiejętności wiązania w kompozycję ambitne, pomysłów z początku niekoniecznie zachwycających. To jest siła najnowszego albumu, że można się do niego przekonywać chwilę dłużej, bowiem jego potencjał estetyczny bardziej obfity niż miałem z początku przekonanie. Tylko że gdybym miał stawiać obok siebie moje ulubione albumy Planta, to niestety ten bieżący nie byłby postawiony powyżej. Wszystko fajnie fajnie, ale te dodatkowe głosy zarejestrowane, ich banalne brzmienia moim zdaniem spłycają to co mogłyby podkreślić, gdyby rzecz jasna nie były tak oczywiste.

piątek, 17 października 2025

Columbus / Kogonada (2017) - Kogonada

 

Zanim Kogonada zrobił Yang i poszedł obecnie w kierunku spektakularnie gwiazdorskiej obsady (patrz Wielka, odważna, piękna podróż), zachęcony chwilę wcześniej romansem z uniwersum Gwiezdnych Wojen (Akolita), nakręcił skromne ale nie totalnie ascetyczne Columbus, czyli kino bez właściwie budżetu i tempa, ale z wdziękiem filmu bezpretensjonalne urokliwego poprowadzone. Obraz o pasji która łączy, a nawet scala do poziomu wysokiego zaangażowania relacji emocjonalnej. Fascynując nawzajem bohaterów intelektualnie, bardziej niż wprost fizycznie, bowiem to film o uczuciach, ale w których większą rolę od atrakcyjności seksualnej odgrywa intelektualna część osobowości i oddanie zamiłowaniu do architektury. Obraz o czymś też więcej! O przemijaniu, może tez odcinaniu Pępowiny, a z pewnością o dorosłej, trudnej relacji z rodzicami oraz spuściźnie i powiązanych obciążeniach, co szczególnie poszerza konteksty i nie sprowadza tematu wyłącznie do chemii damsko-męskiej. Opowieść (przymiotniki na jakie natrafiłem to wirtuozerski, jak i efemeryczny, cichy, kojący) rozgrywająca się w scenerii porywającej architektury i wspaniałej przyrody, tak samo interesująco “mówiona” jak i nakręcona z wizualną wrażliwością oraz filozoficzną oraz kulturową treścią. Coś do totalnej kontemplacji, pozornie prostego technicznie, a bogatego merytorycznie. Nie pierwszy raz sam talent znaczy więcej niż możliwości finansowe. Korzyści które otwierają drzwi, ale niekoniecznie tak szeroko jak na potencjał docierania do widowni - tak samo zamaszyście równocześnie jak na rozwój artystyczny i warsztatowy.

P.S. Dla żądnych ciekawostek, gra tu drugoplanowo na ten przykład taki najmłodszych Culkin, któremu na imię Rory.

czwartek, 25 września 2025

Fish Tank (2009) - Andrea Arnold

 

Śpiewne FUCK OFF z tym angielskim nieco patusowym akcentem, na każdym końcu, początku i w środku niemalże zdania - w bardzo udanym, podobnym tematycznie, rodzaju preludium do tegorocznego u nas, a zeszłorocznego w krajach które szybciej dostają premiery Birda. Opowieść o jeBanym późnym dzieciństwie w zjeBanym słabym otoczeniu, które jest zarazem środowiskiem naturalnie przyjaznym, w surowym, hartującym stopniu, jak i otoczeniem przeklętym, w stopniu odbierającym temu dzieciństwu właśnie atrybuty normalnego płynnego dorastania. Te „gówniary” (siostry przede wszystkim) grają tutaj fantastycznie, bowiem w sumie nie grają, a są chyba po prostu sobą - ale ja nie wiem czy to naturszczykowe zjawiska. Wiem na pewno, że nie spodziewałem się pośród obsady, już nie wschodzącej, a jak mniemam pełnokrwistej wówczas gwiazdorskiej postaci Fassbendera. Jego samego, w surowym, społecznym komentarzu i dosadnym, zatem artystycznie ascetycznym obrazie o wymagającym dojrzewaniu wybuchowej smarkuli przy niedojrzałej matce. Nawijce o lekcji adolescencji i przyśpieszonego dorastania, ze sznytem sentymentalnym i z empatią odkrywającej pod zbroją z opryskliwości zwyczajne słabości. O bohaterkach w słabej wzajemnej relacji, które (okazuje się), iż obie w rękach Fassbendera, nieodporne są na jego chłopięcy urok - prawda że godna potępienia sytuacja? Nie oczekiwałem w tym kierunku rozwiniętej narracji i tego że ten myk w scenariuszu spowoduje ekstremalnie fatalne komplikacje i nieomal ich tragiczne konsekwencje. Zakładałem inne scenariusze - skupienie na ucieczce w pasję i niewiary w siebie, przy pozornej smarkatej bezczelności przełamywaniu. Może dlatego nie do końca wiem jak intencje reżyserki ugryźć i czuje się po seansie, bez względu jak dobrze była ta historia zrealizowana, jako facet nieswojo.

środa, 24 września 2025

Paradise Lost - Ascension (2025)

 

Wszystko wydaje się jasne, aczkolwiek mroczne w swej muzycznej istocie, dlategóż nie ma powodu aby kręcić, tylko wprost należy wywalić z siebie kilka mniej lub bardziej obłych zdań określających własny stosunek do najnowszego krążka legendarnych dla mnie smutasów. Mam ja i owszem do nich mnóstwo sentymentalnej sympatii i nie dam tu do zrozumienia, że Ascension to totalna porażka niegdysiejszych protoplastów doom/death gotyckiej sceny, a po latach jak się okazywało - próbujących swych sił w gatunkowo odmiennych kierunkach (trzymających zawsze porządny poziom), jednako raczej bez sukcesów na miarę oczekiwań. Tak bywało, że zazwyczaj rozpieprzyć system albumami zaskakującymi im się nie udawało (Host - dyskusja trwa :)), a i te materiały powracające do ciężkich brzmień też bywały dość skrajnie oceniane, bowiem nierówne. Ascension dla tej odmiany i dla potwierdzenia obecnego azymutu, taki jak się spodziewać mogłem (przechodzę do sedna), ma znaczy momenty (kilka zacnych momentów) i chwil mielizn też nie oszczędza. Jest zarówno jakościowo różny, a i paradoksalnie bardzo spójny stylistycznie - co wpływa na odbiór jego niestety poniekąd negatywnie, gdyż godzina i minuta trwania potrafi przynudzić. Ekipa stawia na klimat i nie można odmówić jej, że on jest wyborny i za serduchow chwyta, ale nie ekscytuje, bowiem mnóstwo na Ascensuion autocytatów, powielających schemat, więc nawet wyśmienite linie melodyczne (tak solówek jak i riffów właściwych Mackintosha), prócz wspomnianego milusiego efektu dla uszu, nie ratują finalnie całości przed określeniem jej przymiotnikiem JEDNOWYMIAROWA. Ta jednostajność nie morduje kompletnie dynamiki (ona jest, daje o sobie znać, lecz na swoich ograniczonych warunkach), ale każdy utwór do siebie nader podobny, nawet jeśli w swojej osobnej charakterystyce fajnie niesie go indywidualna melodyka - oczywiście w ewidentnym "paradajsowym" stylu. Chcę zakładam powiedzieć, iż Oni - paradajsi, w zespołowym ujęciu dobrze panują nad konceptem płyty, a główny kompozytor doskonale wie jak pisać metalowe przeboje dla nadąsanych, a pomimo to, jestem wciąż sceptyczny. Czuję iż będę w te pielesze powracał (kocham czuć się bezpiecznie), jednak czy Ascension w przyszłości awansuje do roli ważniejszej niż tylko dostarczyciela poczucia spokoju? Być może to coś więcej, nie będzie konieczne, a to co właśnie z obozu PL mi podarowano osadzając się, gwarantować będzie godzinę odprężenia. 

P.S. Za riff właściwy w Sirens i inne płynące motywy oraz ciary które wywołują, przepraszam za jakiekolwiek uwagi krytyczne powyżej zasugerowane! SORKI!!! 

wtorek, 23 września 2025

Scorpion Milk - Slime of the Times (2025)

 

Startowy singiel nowego, a jednocześnie dość (na szczęście tylko pozornie) standardowo przewidywalnego (oczywiste konotacje z Grave Pleasures) projektu Mata McNerney'a nie zwiastował że dostanę surowszą w łapy wersję wymienionego spadkobiercy potencjału pierwszego i zarazem ostatniego jak się szybko okazało krążka znakomitego Beastmilk. Another Day Another Abyss natychmiast w moje łaski się wkupił, bowiem okazał się bardzo chwytliwie bezpretensjonalnym odpryskiem od ejtisowej chwały postpunkowej zimnej fali, więc nie bardzo się spodziewałem iż pełny long (pełny, a dość krótki) zamiast skocznej bezpośredniej, nieco popem z okolic The Cure i The Sisters Of Mercy muśniętej nuty, zaproponuje nutę oczywiście melodyjną, ale ze sporym udziałem frontalnego ataku apokaliptycznego chłodu. Slime Of The Times posiada walor mega skuteczny, bo gdy prześliznę się za każdym razem przez około trzydzieści minut z siedmiominutowym bodaj hakiem, to mam gigantyczną potrzebę, aby po raz kolejny wcisnąć odtwarzanie, gdyż nie jestem nim nasycony, bo ciągle i ciągle zaintrygowany. Debiut Scorpion Milk stanowi dla mnie muzyczną pokusę ogromną i wciąż wciąż mi go mało, zatem jest to już jakaś silna rekomendacja, a że pod względem treści i pomysłu powiązanego z konwencją ma do zaproponowania bardzo hipnotycznie-transową dawkę obecnie nadal na świeżo eksploatowanej post punkowej maniery, to myślę iż nie zawiedzie każdego kto intensywniej siedzi w minimalistycznych w założeniu i działaniu, a jednocześnie świetnie zaaranżowanym około industrialowym i około gotyckim rzężeniu oraz atmosfery zimnego mroku rozpylaniu. Mam przekonanie też, iż wcale nie jest to tylko i wyłącznie bardziej zwarta wersja Grave Pleasures, ale coś więcej i jak najbardziej popieram inicjatywę Mata dłubania jeszcze poza znakomitym wspomnianym. Nie powinienem w sumie być też zaskoczony jakością, bo współpracownicy Mata w obozie Scoprpion Milk nie są absolutnie przypadkowi (nazwy Viagra Boys i Converge) dawały gwarancję otwartości gatunkowej i talentu interpretatorskiego. Oni pomogli z pewnością uzyskać właściwy feeling i przyczynili się do wywoływania w trakcie odsłuchiwania właśnie pokusy powracania w świat wykreowany u fundamentu przez kompozytorski talent Mata i jego charakterystyczny wokal, jaki tak potrafi kapitalnie manierycznie podniośle zaciągać, jak i mniej melodyjnie uderzyć niemal charkliwym krzykiem. Slime of the Times posiada walorów znakomitą większość, bo nie jest oczywisty i nie trzyma się kurczowo jednej stylistycznej przynależności, a okazując szacunek tradycji gatunku, podpina go raz bardziej do industrialu, innym razem do mozolnie mętniejszych czy dla odmiany podrygujących rockowych kierunków. Niebagatelny wpływ na mój euforyczny stan ma też to co słyszę w intrze do Srebrnych Wieprzy - bo tam w moim ojczystym języku się recytatorsko nawija. Próbowałem zlokalizować wyjaśnienie - kto co jak i dlaczego? Nie potrafię! Póki co net milczy w sprawie! Mam tylko jakieś domysły - obawiam się jednak czy nazbyt nie błądzę, bo tyle wokół artystycznych ambitnych bodźców, a i wiele z klasyki tylko połowicznie przeze mnie tkniętę, więc się nie wyrywam.

czwartek, 18 września 2025

Friendship (2024) - Andrew Deyoung

 

Jeśli nawet widziałeś przyjacielu kinomaniaku setki filmowych konwencji i oglądałeś tysiące produkcji, to być może nie trafiłeś na coś podobnego temu, czego można się spodziewać po "przyjaźni", gdy zasięgnie się języka ze źródła. Nie sugeruję, iż jest to coś kompletnie nowego, a tym bardziej odkrywczego, bowiem oryginalności w stężeniu jakiego można by oczekiwać po powyższym wstępie tutaj trochę brakuje. Pisząc o wyjątkowości mam na myśli, że to co zobaczyłem najzwyczajniej irytuje i ta żenująca formuła jest w dodatku w pełni świadoma myślę. To jakiś eksperyment, w sensie oddziaływania na widza i poddawania go próbie. Bohater bodaj w spektrum niezdiagnozowanym sprawdzał mnie na życzenie autora scenariusza i reżysera w jednej osobie, w stopniu maksymalnie wytężonej prowokacji, czy ja aby wytrzymam starcie z tak męczącą osobowością. Tym mocniej wkurw*****ą, że komik zawodowy w głównej roli, to akurat wybór obsadowy znakomity - jestem w stanie uwierzyć nawet że typ gra samego siebie, czyli nie gra dosłownie. Niech mnie wszelkie siły chronią by ktoś taki zaistniał w orbicie moich bliższych znajomości, bo żadne egzorcyzmy nie przepędziłyby takiego demona. Co ciekawe demona o cechach energetycznego wampira i jeszcze w dodatku wpływającego tak destrukcyjnie na otoczenie k***a NIECHCĄCY. :) Kiedy patrzę przez ponad półtorej godziny na pełzająco rozwijającą się frustrację człowieka, który tak bardzo chce dobrze, a wychodzi mu jak zawsze, to trochę jest mi go żal. Żal tylko gdy mogę wciskając przycisk w pilocie człowieka usunąć z mojego otoczenia. Gdybym uczynienie tego nie było możliwym, to czułbym nieopanowaną potrzebę wyje**ć mu dla dobra wszystkich którzy mogliby być w przyszłości narażeni na jego istnienie. Jeśli spotkasz takiego Craiga, nie oglądaj się za siebie, tylko sperd***j póki nie zdąży Cię polubić!

środa, 17 września 2025

Eden (2024) - Ron Howard

 

Trochę obrót spraw okazał się nieoczekiwany, gdyż spodziewam się opartej na autentycznych wydarzeniach wstrząsającej opowieści, "skonstruowanej z zeznań tych co przetrwali", a nie przypadkowo posklejanej z karykaturalnego w wielu momentach aktorstwa satyry czy groteski. Oczekiwałem okrutnej historii z jakiej taki wyga jak Howard uczyni materiał zarazem na porządną kinową frekwencję i jakościową hollywoodzką szlachetność, a obsadę zainspiruje, bądź jeśli będzie trzeba przymusi do wyciskania odpowiedniej gęstości emocjonalnych soków. Wyszło jednak bardzo średnio, a gdyby zapomnieć o sentymencie do Howarda, to trudno się pogodzić z tym, iż taki niepokojący potencjał został tak bardzo przez mega doświadczonego speca od dobrze (w miarę ambitnie) skonstruowanego kina dla mas zmarnotrawiony. Bez chyba kontroli kręcono, bowiem tylko zdjęcia stanowią jakąś większą wartości i to też zapewne ze względu na pejzaże jakie rejestrują. Jeśli nie posiada się potrzeby obcowania z kinem frapująco skonstruowanym i opowiedzianym z autentycznym vibem, to może w sumie Eden zaspokoić takie popularne gusta. Wówczas uzna się iż fajne i mrocznie brutalne to było, a Howardowi będzie się oklaskami dodawać kolejne poziomy do reżyserskiego ego. Ja Panu nie dodam - przykro mi, podstaw brak. Nie było to doświadczenie w jakikolwiek dla mnie do zapamiętania. O, już o nim prawie zapomniałem!

P.S. W temacie treści, gdyby jeszcze kogoś przekornego interesowało. Ona pobudowana na psychologicznych mechanizmach, które budzą się w rzeczywistości surowego, bezwzględnego survivalu. O minispołeczności i jednostkach walczących nie tylko o przetrwanie (zaspokojenie głodu), ale i dominację (bzik bzik i jeszcze raz bzik). Innymi słowy o ludziach wpadających w obłęd i robiących rzeczy jakich w innych warunkach by absolutnie nie zrobili, a nawet nie pomyśleli, iż są zdolni je czynić. Bowiem człowiek jest niebywale niebezpieczny gdy z lęku świruje, bądź poddaje się obsesji chorego interesu i iluzorycznego pieniądza.

wtorek, 16 września 2025

The Conjuring: Last Rites / Obecność 4: Ostatnie namaszczenie (2025) - Michael Chaves

 

Puszczam w ruch swobodny myśli strumień i piszę niemal automatycznie, że czwóreczka nie porwała absolutnie, ani jak jedynka, ani dwójka, a nie porównam jej z trójką, gdyż ją akurat przegapiłem. Nie żałuję póki co iż trzecie podejście mi nieznane, bowiem ono zdecydowanie słabiej od znanych mi ocenione, a że to bieżące jak stwierdziłem nie rozbujało we mnie oczekiwanej pro-strachliwej wyobraźni, to wiadomo - zero prawie motywacji. Obejrzałem przedwczoraj porą nocną tylko dobry horror, w typowej raczej współczesnej odsłonie i to mnie rozczarowywało do co najmniej połowy seansu, podobnie jak poczucie że scenariusz skrojony ze zbytniego natłoku wątków, przeplatanych uparcie, powodujących, iż projekcja traciła sporo na spójności treści i dynamice. Narracja przez tą wadę scenariusza zdawała się nieco chaotyczna, za co zrzucam winę właśnie na nazbyt rozbudowany wstęp, jaki spowodował iż tempo siadało i moja koncentracja się zatracała nie na filmie, a jego wadach. Długo się właściwy wątek rozmywał, pośród do niego dopływów i dopiero rozgrywka końcowa (bardzo skonkretyzowana) wcześniejsze niedoskonałości w postaci też niestety typowej schematyczności i miałkości zrekompensowała. Jednak to plus (tylko taki mam wrażenia odrobinę na siłę, z dobrej woli i sentymentu do początków serii wyszukany), bo dopiero archiwalia puszczone w tle napisów końcowych, dokonały tego, czego dwa startowe podejścia do tematu, od początku potrafiły wprawić mnie w stan dużego niepokoju. Gdyby zamiast pójść w typowości horrorowe, postawić odważnie artystycznie na wizualne skojarzenia dokumentalne, to jestem całkowicie pewien, iż zabrakło by mi złej woli aby cokolwiek krytykować. To byłoby mega, ale rozumiem że formuła serii wymagała jakiejś kompatybilności optycznej. Tyle że jak na początku nadmieniłem - ta użyta w przypadku „ostatniego namaszczenia” miała się pod względem straszenia nie bardzo do tej przez Jamesa Wana na starcie eksploatowania tematu użytej. Widzę że na odartą z archetypicznego smaku, zmieniła się odkąd w łapy swoje kontynuacje wziął Michael Chaves metoda, dlatego podkreślam, iż przegapienia jego pierwszego podejścia mi nie szkoda. :)

P.S. Ale plakaaat - plakat dobrrry!

Drukuj