czwartek, 25 lipca 2013

Adele - Live at the Royal Albert Hall (2011)




Ha! Tego się czytający nie spodziewałeś by na rockowych cokolwiek łamach panna z takiej niszy muzycznej zagościła. Błędem byłoby niewybaczalnym gdyby takie zjawisko współczesnej sceny muzycznej, tym bardziej w wersji koncertowej zostało przeze mnie przemilczane, gdyż ta dziewczyna ma w sobie więcej rockowej werwy od stada obutych w glany, odzianych w skórzane katany napompowanych testosteronem, wydziaranych samców! Kpem każdy kto tego nie dostrzega, komu umknęło jej wtargnięcie z impetem do mainstreamu i nakręcenie w nim takiej zadymy. Cóż można napisać - kto nie widział nie przeżył czegoś wyjątkowego. Do dnia kiedy zobaczyłem ten koncert byłem przekonany, że tylko plastik robi furorę w muzycznych telewizjach! Czysta mooooc "Albert fucking Hall"! towarzyszy mi od roku dając szanse na obcowanie ze sztuką dającą zarówno zastrzyk pozytywnej energii jak i równie intensywnie i skutecznie uderzającą w refleksyjną nutę. Wszystko się tu zgadza w najdrobniejszym szczególe od kwestii czysto technicznych samej realizacji, pracy operatorów, speców od światła. scenografii bogatej w subtelne, wysmakowane detale (ach ta ściana lamp w głębi) - krótko mówiąc pełen profesjonalizm. Jednak żadna technika czy umiejętności sztabu specjalistów nie byłyby w stanie zastąpić czy sprowadzić do roli tła fundamentu takiego przedsięwzięcia jakim jest gwiazda. I tu Adele zasługuje na szereg pełnych zachwytu komplementów. Dla mnie już to ikona posiadająca umiejętność dojrzałej, błyskotliwej pozbawionej pomimo charakterystycznej konwencji banalnej, napompowanej patosem scenicznej prezencji, unikania sztuczności i tej plastikowej pseudo-emocjonalnej retoryki. Wtłaczania artyzmu w miejscu gdzie egzystencja kiczu naturalna, a napuszenie, nadęcie i sztuczna egzaltacja pożywką dla często w innych okolicznościach zmanierowanej publiczności. Niewymuszonej, naturalnej konferansjerki z humorem bez żenady, oszczędnego z klasą ruchu scenicznego nie odwracającego uwagi od sedna spektaklu. Dodatkowym atutem tego występu skromne stroje, czerń, biel, brąz, doskonali instrumentaliści i w tym anturażu ona, klejnot. Błyszcząca, skupiająca na sobie uwagę, magnetyzmem oczarowująca z tym zawadiackim londyńskim akcentem. Ciepła z perfekcyjnym warsztatem wokalnym, porywającą chrypką, odnajdująca się kapitalnie zarówno w konwencji bluesowej, soulowej czy nawet ocierającej się o country. Wzbudzająca autentyczny zachwyt publiczności, kreująca kameralną atmosferę, śpiewająca wraz z publicznością, przeżywająca głęboko każdy dźwięk, czy wers tekstu. Szczera, spontaniczna bez gwiazdorki, napinki, zwyczajna kumpela z dzielnicy. Życzę jej tylko by wszelkie walory jakie podkreślałem pozostały z nią jak najdłużej, by to bagno show biznesu jej nie zepsuło lub przetrawiło, wyssało i porzuciło na lata okaleczoną!

P.S. Nie napisałem, że kilka łez uroniłem bo łez jako samiec się wstydzę! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj