czwartek, 11 lipca 2013

Black Sabbath - 13 (2013)




Ręka drży bo świadomość podpowiada z jak doniosłym wydarzeniem na rockowej scenie mam się zmierzyć - toż to Ozzy z kompanami po 35 latach nowy krążek skroił! Toż to szacunek dla milionów wyznawców rogatego w muzyce którzy z nabożnym kultem oczekiwali przyjścia ikony w chwale nakazywałby pokorne zachwycanie się tym przełomowym wydarzeniem. Jednak prawda taka, że pomimo mojego potężnego szacunku dla sześciu pierwszych z ery Osbourne'a albumów ojców gatunku zapowiedź tego powrotu wyłącznie wątpliwości wzbudziła. Bo po co ryzykować? Dla jakiego celu niszczyć tajemny kult? I wiele podobnych pytań z oczywistą zapewne dla zainteresowanych jednoznaczną odpowiedzią! Takie pesymistyczne nastawienie owładnęło mnie i nic nie było w stanie go zmienić! Tym bardziej, że szopka rozkręconego przez management napięcia, bardziej rozmieszała i budziła wręcz poczucie zażenowania niż miała cokolwiek wspólnego z powtórnym wzbudzeniem wiarygodnego kultu. Szczególnie, że poprzeczka postawiona niezwykle wysoko przez zarówno własne dokonania sprzed lat ale i tych co od kilku ostatnich lat na retro rockowej scenie realnie obudzili wśród wyznawców ciężkich riffów i pulsującej sekcji rytmicznej poczucie dumy i satysfakcji. Młodość nadeszła z mocą huraganu oddając zasłużony hołd pionierom jednocześnie większość z nich w obecnej formie niemal zmiatając ze sceny. I niestety, choć przez moment dałem się na dłużej wciągnąć trzynastce już dziś po wielokrotnym odsłuchu wątpliwości jakie miałem w większości się potwierdziły. Nie zrozumcie mnie źle produkt to z pewnością klasowy - jednak tylko produkt, taki album na zamówienie przemysłu muzycznego. Strasznie statyczny, przewidywalny, spętany oczekiwaniami i zniszczony niezrozumiałą dla mnie logiką Ricka Rubina, człowieka który finalnie przybrał w moim mniemaniu rolę największej klęski tego wydawnictwa. Zapewne niewspółmierny do zasług jego wpływ na całokształt kompozycji z 13 plus fatalne w odsłuchu spiętrzenie nowoczesnych technik nagrywania bezlitośnie odarły brzmienie formacji z całej magii. I chociaż w każdej minucie płyty wyczuwalna jest ręka mistrza Iommi'ego oraz ten nieokiełznany bas Geezera brak jazzującego feelingu perkusji wraz z wyraźnie zmęczonym głosem Ozzy'ego całokształt sprowadza jedynie do rzemieślniczego produktu. Nagrali li tylko album którego słucham obecnie jedynie od czasu do czasu, a w momencie premiery wałkowałem niemal non stop jakbym podświadomie chciał się przekonać o jego ponadrzeczywistej wartości, że ten powrót nie tylko argumentem dolara śmierdzi. Na dzień dzisiejszy Black Sabbath finalnie rady nie dali! Nie dlatego, że krążek to zwyczajnie słaby, a dlatego, że podkręcanie atmosfery kultu i oczekiwania na coś zjawiskowego przyniosło jedynie rzemieślniczy wyrób. Nie są już w stanie współcześnie nawiązać pomimo swego statusu równorzędnej walki z dzisiejszymi "gwiazdami" retro łupanki. Trochę te z ostatnich lat decyzje wodza Iommi'ego nietrafne. Zamiast odgrzewać niepotrzebnie kult Heaven and Hell i Mob Rules albumem tak wymęczonym jak The Devil You Know, czy zasilać konto bankowe trzynastką, więcej w kwestii szacunku sceny uzyskałby kontynuując  działania wraz z obecnie ponownie osieroconym tym razem przez megalomanie Bonamassy, Glenn'm Hughesem. Wszak Fused w porównaniu ze wspomnianymi wyżej płytami to wulkan energii i mocy twórczej. Może to i kontrowersyjna teza jednak tak ten album solowy wielbię i  całe to ostatnie zamieszanie odbieram. Pozostaje mi na koniec życzyć zdrowia przede wszystkim Mistrzowi by jeszcze kiedyś moją prośbę spełnił i zrehabilitował się krążkiem naprawdę wielkim. Nikt chyba tak jak on nie zasługuje na tą szansę.

P.S. Taki arogancki jestem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj