poniedziałek, 3 lutego 2020

Song to Song (2017) - Terrence Malick




Terrence Malick Drzewem życia wypracował sobie oryginalną formę, opartą na onirycznej metodzie kadrowania z wykorzystaniem krótkich „pływających” ujęć. Specyficzny w tej metodzie też storytelling bez napięcia i niemal pozbawiony intensywniejszego dramatyzmu. Nieprzejmujący się wcale chronologią wydarzeń, korzystając bez ograniczeń z rozmarzonych retrospekcji. Więcej w niej komentarzy postaci wygłaszanych z offu, niż klasycznych dialogów, które zasadniczo są, ale sprowadzają się wyłącznie do egzaltowanych wymian myśli, pod dyktando poetyckiego montażu. To formuła jednak tak samo nietuzinkowa, jak i w dłuższym kontakcie męcząca - bowiem ustawiczne wirowanie i bujanie kamery wraz z pretensjonalnym i na pewno nienaturalnym wygłaszaniem kwestii, wkracza na terytoria uniesień nieznośnych. Śmiem stwierdzić, że gdyby tak samo tutaj jak i w poprzednich kilku produkcjach Malick nie podpierał się gwiazdorskimi nazwiskami, to raczej nie miałby większych szans przeforsować zainteresowania tego rodzaju formułą filmowej ekspresji. Ja przynajmniej, mimo że nie jestem zdeklarowanym antyfanem jego przekombinowanego stylu, to zawsze ze zwykłej ciekawości tylko zerkam na to, co z kolejną mistrzowską obsadą przygotował. Song to Song idealnie wpisuje się w ten osobisty etos dogadzania sobie zarozumiałą oryginalnością. Malick nawet, jeśli na swój sposób urodziwie przekazuje wartościowe treści, to jest też idealnym ekspertem od sytuacji gdzie cała para związana z ambitnym wysiłkiem realizacyjno-artystycznym idzie w gwizdek. Bo po pierwsze, ilu widzów doceni motywację reżysera? Jeśli dobrze się orientuje, to czwarte podejście i na palcach jednej ręki mogę policzyć znane mi osoby pasjonujące się nietuzinkowym kinem, które są fanami takich manewrów stylistycznych. I to jest właśnie ten fundamentalny problemem u niewątpliwie intrygującego reżysera, że w założeniach treść jest u niego dopieszczania i ambicje intelektualne ogromne, a okazuje się, że i tak pomysł wizualny przejmuje inicjatywę, odciągając od meritum. Stąd ja teraz zamiast pisać o zatraceniu w hedonizmie, wykorzystywaniu emocjonalnym, zabawie modnymi uniesienia, ale i gdzieś obok o miotaniu pośród uczuć (ogólnie pustej egzystencji) oraz przede wszystkim pięknie malowanych miłosnych rozterkach, to truje właśnie o upartym przywiązaniu reżysera do męczącej formy. 

P.S. Pitt, Penn, Chastain, Bardem, Affleck, McAdams, Bale, Banderas, Blanchett, Portman, Gosling, Fassbender, Hunter i Mara. A w przyszłości kto jeszcze będzie chciał wpaść w objęcia Malicka?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj