sobota, 3 lipca 2021

1492: Conquest of Paradise / 1492: Wyprawa do raju (1992) - Ridley Scott

 


Na otwarcie seansu scena niewiarygodnego okrucieństwa i symboliczne zakreślenie tła kontekstowego, szerokich okoliczności w jakich Kolumb musiał przekonać twardogłowych kościelnych dygnitarzy i będących pod ich wpływem ówczesnych władców oraz możnych do pomysłu kosztownej wyprawy eksploracyjnej. Hierarchowie oczywiście byli niereformowalni - tezy o rozwijaniu wiedzy praktycznej do nich nie przemawiały. Przemówić mogły jedynie argumenty wielkości i bogactwa, jakie mogła ona przynieść oraz podstęp, szczwany plan realizujący ich interesy. Z Kolumba Krzysztofa jednak uparty był człowiek, który łączył niezależny umysł z ogromną pasją i determinacją oraz był biegły w przebiegłym targowaniu się, co z kolei było wypadkową pewności siebie graniczącej wręcz z arogancją. W tej roli obsadzono mega charakterystycznego Gérarda Depardieu - już wówczas bardzo dalekiego od dobrej formy fizycznej (znaczy zapasionego), ale oprócz cieszącego się uznaniem w branży, także wciąż całkiem sprawnego warsztatowo i tym samym niedoprowadzającego na szczęście przedsięwzięcia do spektakularnego fiaska. Ryzyko dla Ridley'a Scotta jednak istniało (krytyka gatunku ogólnie nie rozpieszcza, publiczność kinowa bywa w temacie podzielona), bowiem filmy historyczne, innymi słowy epickie produkcje kostiumowe mają ten feler, że trudno w ich realizacji o oryginalność formy, bo wszystko tu musi się zgadzać nie tylko względem znanej prawdy historycznej, ale skupić znakomicie na odtworzeniu jak najbardziej realnie ówczesnej rzeczywistości. Nie ma zatem miejsca na brawurowe kombinacje, a narracja musi być przejrzysta i jak za rączkę prowadzić widza przez historyczne zawiłości polityczno-społeczne, z uwzględnieniem oczywiście mentalności z epoki. Taki też okazał się ten obraz (jeden z wielu filmów) Ridley'a Scotta. Obraz koncentrujący się na czytelności przekazu, odwołujący koniecznie do elementarnej wiedzy jaką widz posiada, a jeśli nie posiada to będzie zwyczajnie mógł w pozorny tylko sposób czerpać z seansu. Będzie wówczas tylko zwracał uwagę na to, co fasada ukazuje, a pod nią bynajmniej nie będzie w stanie zajrzeć. Zachwyci się być może (jeśli w miarę wrażliwy) cechami wizualnymi, porwie go pełna patosu oprawa muzyczna Vangelisa (ona akurat po premierze największa furorę zrobiła), ale nie będzie się zastanawiał, co z czego wynika i dlaczego wydarzenia przybrały taki obrót jaki przybrały. Bowiem produkcje o charakterze biograficzno-historycznym, a w szczególności te które sięgają głęboko w przeszłość, są hermetyczne i mają fundamentalne ograniczenia, a bez względu ile się wpompuje w nie milionów zielonych banknotów, to powyżej schematycznej odtwórczości się nie podskoczy. Kostiumowe przygody mogą jedynie zachwycać jako fenomenalne rzemieślnicze prace i może jeszcze ekscytować egzotyką wraz z rozmachem. Jeśli komuś w kinie to wystarcza to będzie kontent. Jeśli lubi natomiast doświadczać świeżego spojrzenia, być zaskakiwany i nawet gubić się w pomysłach podpowiadanych przez wyobraźnię twórców, to może się nudzić bądź nawet męczyć podczas projekcji. Najlepiej jednak jeśli widz jest świadomy cech charakterystycznych gatunku i estetyki, gdyż wtedy będzie przygotowany i nie będzie oczekiwał twistowego odbicia od klasycznej formuły. Ja przynajmniej do tego rodzaju prawideł staram się zawsze zaadaptować, kiedy taka estetyka na ekran mi wjeżdża. Dostosowywać wymagania i nie żądać więcej niż jest mi w stanie twórca zaoferować. Także „ten tego” Conquest of Paradise jako świetne rzemieślnicze kino szanuje, choć wolę bardziej te stylistyki, które znacznie więcej swobody reżyserowi i scenarzyście oferują. Wreszcie mimo że Ridley Scott kilku wpadek w karierze nie uniknął, to jako jeden z reżyserów którzy w różnych gatunkach filmowych sukces odnosili, poszczycić się może niepodważalnym wyczynem jakim fakt, iż kino kostiumowe częściej li tylko zazwyczaj solidnie mu wychodziło. Ten nieprzesadnie udramatyzowany fresk historyczny jest chyba głównym tej tezy potwierdzeniem.

P.S. W powyższym tekście nie znalazło się słowo krytyki odnośnie cywilizacyjnej odpowiedzialności i moralnych konsekwencji eksploracji nowego lądu. Gdybym bowiem o tym napisał, to nomen omen nie odkryłbym przecież Ameryki. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj