piątek, 23 lipca 2021

Green Carnation - A Blessing in Disguise (2003)

 


Klimaty, klimaty, teraz klimaty. :) A Blessing in Disguise w dyskografii Norwegów jawi się jako połyskujący klejnot, który mógł pomóc wynieść grupę ponad ograniczoną rozpoznawalność i dać szansę dotrzeć do takiego miejsca, w którym Green Carnation dołączy do największych nazw atmosferycznej rockowej nuty - oczywiście mam na myśli tych wszystkich najbliższych memu sercu wykonawców wywodzących się ze sceny metalowej. Tak sobie właśnie niegdyś gdybałem, gdy wpierw A Blessing in Disguise mnie totalnie zauroczył, a w niecałe dwa lata później jego następca niestety odrobinę w konfrontacji z poprzedniczką rozczarował, a dalsze losy grupy odebrały jak się okazało płonną nadzieję na realizację snów o artystycznej kreatywności i stabilizującej losy popularności. Coś się w trybach formacji Tchorta (Terje Vik Schei) zacięło i ten wszechstronny gitarzysta (epizody z Emperorem i Satyriconem oraz współpraca przy tworzeniu od podstaw death metalowego Blood Red Throne) na wiele lat porzucił rockową namiętność i dopiero niedawno wraz z kumplami wskrzesił Green Carnation, tylko w części nowym, a w głównej mierze wspominkowym materiałem. Żałuję jednak że w tym przypadku co się odwlecze to nie uciecze, bowiem zbyt wiele lat minęło i sama popularność "klimatów" w metalowym światku jest już zdecydowanie mniejsza, a i chyba mimo znakomitych umiejętności kompozytorskich brak przez pryzmat dojrzałego wieku w grupie Tchorta samej wiary w odniesienie sukcesu na miarę przykładowo Anathemy czy Katatonii. To takie tylko moje (nie obawiajmy się tego określenia) bełkotliwe w tych okolicznościach rozmyślania, gdyż zapewne sami muzycy powrót do aktywności rozumieją w znacznie skromniejszych rozmiarach. Co przyniesie przyszłość to zagadka, lecz nie trudno o przekonanie że wyżej niż wówczas na przełomie 2003/2005 nie podskoczą, a sam A Blessing in Disguise pozostanie najlepszym ich dokonaniem. Albumem (czego jestem pewny, przy czym będę zawsze obstawał) przepięknie zatopionym w tonacjach progresywnego rocka z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i fantastycznie przeniesionych w realia brzmieniowe początku lat dwutysięcznych. Ponadto słychać, iż wchodząc w klimat progresywny muzycy nie zapomnieli skąd się wywodzą i ta korekta kursu jest li tylko naturalną ewolucją ich wcześniej rozwijanego pomysłu na brzmienie. Orientacji na muzykę melancholijną, niby smutną ale gdzieś pomimo swojego mrocznego oblicza paradoksalnie optymistyczną. Dźwięki te bowiem unoszą się na fali i kołyszą, a muzycy pozwalają im na swobodne lawirowanie pomiędzy klawiszowymi suitami i bardziej dynamicznymi formami, których zaangażowane kosztowanie absolutnie nie dołuje. Hipnotyzujące Lullaby in Winter, rozmarzone The Boy in the Attic i Two Seconds in Life, najbardziej rozpędzone As Life Flows By i otwierający Crushed to Dust. Także moje ulubione Int the Deep i na koniec epicki Rain, a w międzyczasie jeszcze kilka świetnych gitarowo-klawiszowych perełek, które nawet jeśli robię sobie dłuższą od A Blessing in Disguise przerwę, to są doskonale przez pryzmat swoich walorów pamiętane i przy każdym powrocie smakuję z taką samą przyjemnością. Wracam do odsłuchów - skoro jest taka wyborna okazja. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj