wtorek, 15 października 2024

Kulej. Dwie strony medalu (2024) - Xawery Żuławski

 

Jak chcesz bracie robić to po amerykańsku, to nie rób tego na pół gwizdka! Wyszło bracie dobrze, ale w zasadzie na trzy gwizdka czwarte – do bólu schematycznie, z kompilacją scen inspiracyjne korzystających z hollywoodzkich hiciorów. Było więc w parze i w sekwencji grupowej choreograficznie fajnie tanecznie, z gestami wprost z filmów o sławnych i bogatych, było i też wmontowane archiwaliów sporo. Szałowo i dramatycznie było - z emocjami w ringu i w życiu prywatnym oraz bardzo konkretnie z kontekstem polityczno-historycznym, jaki za sprawą między innymi postaci Pułkownika Sikorskiego dał jasno do zrozumienia, że życie, czasem po prostu surowa egzystencja oraz postawy w PRLu, to nie było jakieś czarno-białe złe i dobre, tylko mnóstwo odcieni w codziennych kompromisach. Kuleja kojarzę od łebka jako gościa z konkretnym przekonaniem na niewyparzonej gębie i raczej bezkompromisowego w ocenie. Kuleja bowiem pamiętam medialnie już z czasów potransformacyjnych, czyli raczej specyficznie sympatycznego pół staruszka i jakoś nigdy nie odczuwałem potrzeby zgłębiania jego legendy, stąd zarazem obraz przez młodego Żuławskiego na potrzeby kina komercyjnego przygotowany tak mnie nieco zaskoczył, jak mogłem się w sumie spodziewać, że gdzieś za tym walącym słowem prosto w ryj tak skutecznie jak pięścią z mojej pamięci facetem musi się kryć niekoniecznie służąca jego legendzie przeszłość. Jurek tutaj nie został absolutnie wybielony, choć cholera wie czy z jego charakterem narcystycznym raczej, nie miałby pretensji do Żuławskiego, ale też w ogólnym rozrachunku wygrywa on w tej o nim opowieści, nie wyłącznie dwa złote medale olimpijskie, ale kończy jako swoimi manewrami życiowymi pokiereszowany, ale jednak facet z zasadami i facet ponad wszystko oddany rodzinie. Prawda że uczciwie i z szacunkiem oraz z wyrozumiałością to potraktowanie mojego sławnego częstochowskiego ziomala? Gościa z krwi i kości niedoskonałego i podatnego na sławy przywileje, rzutkiego sukinkota z charakteru, niepoukładanego lecz tak jak pogubionego tak zahartowanego i z taką pasją w ringu, że ja mu wybaczam słabości i jestem pewny, iż każdy kto obejrzy ten nasz rodzimy hit sezonu, także nie będzie się wychylał by Mistrza krytykować. Niby w tytule ten Jurek, ale myk przebiegły tego filmu polega na tym, że bohater z plakatu na przodzie sceny, a wyostrzone jego tło, w którym główną rolę odgrywa małżonka, Pani Helena. Dlategóż wprost odbieram przesłanie jako zasłużony hołd dla tej charakternej babeczki, niż dla Jurka i uznaję iż prawidłowo, bardzo prawidłowo, bowiem kolejny raz istotą szczęśliwego faceta odnoszącego sukcesy ta właściwa kobieta, z odpowiednimi dyspozycjami psychicznymi, cechami osobowościowymi. Oddana ale wymagająca i bez względu na wszystko uczciwe wspierająca - jakiej myślę niejeden doświadczony nieudanym związkiem typ takiemu farciarzowi zazdrości. Tym bardziej, kiedy w tej roli ktoś tak ponętny jak Michalina Olszańska, w scenach tanecznych i świetnie skrojonych kostiumach prezentująca się zjawiskowo. W ogóle to ja myślę, iż odrobinę może przesadzono z tą urodą zaangażowanych panien, bo aż za często trudno było się skupić na wszystkim innym poza ich fantastycznymi walorami, więc i męskie role drugoplanowe jakby nie były wyraziste, to po seansie u mnie jednak w pamięci przegrały. :) Tym bardziej że Żuławski wtłoczył tu wszystkiego po korek i jeśli nawet się nie ulało, bo scenariusz sprawnie został uszyty, a ścieg użyty żaden najbardziej toporny, to niby cztery tylko lata z życia Mistrza mogły bogactwem wydarzeń i kontekstów nasileniem nabałaganić w głowie, w sensie o zawrót przyprawić. Zamykając wrażeń serię, mam jeszcze takie przy okazji bokserskie skojarzenie, że wyszło filmowo porządne kino aspirujące do blockbustera (na nasze warunki), ale bez przesady, bo ja nie wypełzałem z kina posłanym na deski. Trochę tych koncepcyjnych ciosów najzwyczajniej powietrze młóciło, niczym te serie naparzane na korpus odtwarzane na podstawie najważniejszych Jurka ringowych pojedynków. One efektownie wyglądały, ale większego wrażenia emocjonalnego nie wywoływały.

P.S. Spróbuje jeszcze zamiast w zdań kilkunastu, to w jednym zdaniu. Mianowicie choć ostatni chyba raz w takiej popularnej konwencji coś równie dobrego widziałem, gdy o Relidze Palkowski opowiadał, to szczerze Żuławski w żadnym momencie, modelowego hiciora sprzed dekady nie przeskoczył. A była okazja - oj była!

poniedziałek, 14 października 2024

Rzeczy niezbędne (2024) - Kamila Tarabura

 

W towarzystwie samych babeczek przybyłych z psiapsiółkami, w warunkach komfortowych, bez ciasnoty, w porywach dziewięciu osób w kinie ten seans odbyłem. Poczułem naturalne przez moment zagubienie, jakbym znalazł się w złym miejscu o złym czasie - zadałem sobie w myśli pytanie, czy nie wybrałem filmu kompletnie niemęskiego? :) Żarty na bok jednak, bowiem temat absolutnie nie do śmiechu na ekranie był podniesiony - dorosłych zmagania z cieniami z dzieciństwa. Powaga pełna i obraz będący porządnym dramatem, bez jednak wyjątkowego sznytu reżyserskiego. Pod tym względem tylko poprawnie, lecz aktorsko z mocnymi kreacjami duetu urodziwego - naszej eksportowej Dagmary Domińczyk i krajowej Katarzyny Warnke, wspieranych doświadczeniem teatralnym Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik. Mogło być więc to studium znakomite, ale w stu procentach takie nie było. Mnie raz wciągało i po scenach o wysokim stężeniu emocji gdzieś gubiło. Wątki bardzo ciekawe przeplatały się z tymi zbyt obowiązkowymi, tak jak sceny głębokie z raczej płaskimi, a to co w merytorycznym centrum, bywało przesłaniane wizualnymi przewidywalnymi wypełniaczami w postaci, a jakże walorów Katarzyny. Bez względu na raczej standardowy sznyt produkcyjny i scenariusz nierówny, to nie sposób zarzucić tej historii autentyzmu i celnych analiz, a sama puenta ze słoikami to już strzał w sam środek tarczy. Te pieprzone słoiki zadośćuczyniające, jako symbol wstrząsający mechanizmu wypierania oraz tuż przed finałem scena rozmowy obnażająca sposób myślenia i bezrefleksyjny, samoczynny proces ofiary stygmatyzowania. Przecież jak człowiek nie jest zrównoważony, to mu się nie wierzy, bo on odpierdala i mota się – wk**** i rozsiewa wokół siebie toksyczne fluidy. Litości k****! Warto, bardzo więc warto było niemal nocą pognać do kina, bowiem to uniwersalnie i niejednowymiarowo o traumie - szczególnie jeśli potrafi się doczytać między wierszami i tym bardziej zna się podobny niepokój z autopsji, czując co to okaleczenie z dzieciństwa i uparte wypieranie tegoż przez rodzica. Wtedy można poddać to co na ekranie próbie autentyzmu, a że niemal każdy z okresu pacholęcego wychodzi z obciążeniami, to pozostawiam tu niemal wszystkim rekomendację. Dorosłym tkwiącym dla zguby własnej i rodziny w dzieciństwie, w pierwszym rzędzie.

niedziela, 13 października 2024

Oranssi Pazuzu - Muuntautuja (2024)

 

Stawiam tezę, iż jeśli delikwent raz w życiu wdepnął w ekstremę i nie istotne jak bardzo na poważnie było to brodzenie w smolistym brutalnym graniu, to nie ma opcji aby na zawsze nie pozostawał wrażliwy na sound takiż, bez względu na fakt, iż lata ewolucji czy też rewolucji w wybieranych gatunkach mogły go od sieki oddalić. Takie mam przemyślenie, bowiem jak obserwuję siebie i widzę wyraźnie, iż z fana metalu stałem się bardziej fanem może niestandardowego, ale jednak w brzmieniach i produkcji bardziej rocka, to zdarza mi się od czasu do czasu ulec dawnej słabości na umownie uznając dźwiękową miazgę. Być może Finowie z Oransi Pazuzu nie są idealnym przykładem ekipy mega brutalnej, ale już wiązani są z black metalem bezdyskusyjnie, a ja z "czarną sztuką" od lat mam niewiele styczności i oprócz przywiązania do kolejnych wydawnictw Satyra i Frosta w sumie nic mnie w gatunku nie pociąga. Fakt, nie chwaląc się wiem co tam poniekąd w zgniłej, zatęchłej trawie stylistyki piska, bo przecież korzystając z rekomendacji nuty dość jak na obecne czasy awangardowej i zaczytując się w pozostałych jeszcze na rynku papierowym periodykach z branży, nie trudno być w miarę w temacie. Mimo wszystko akurat to nie moja ścieżka jaką obecnie podążam i że kolejny album Oranssi mnie wkręcił jestem lekko zaskoczony, lecz myślę iż zapewne będzie to casus podobny temu jaki wiąże mnie ze Szwedami z Cult of Luna, których krążki śledzę i cenię, jednak na dłuższą metę wracać systematycznie nie zawsze mam ochotę, więc i w corocznych podsumowaniach traktuje ich nie w pełni tak poważnie, jakby ich artystyczne dokonania zasługiwały. Przepraszam tez odpowiedzialnych za Muuntautuja, że sytuacja wyglądać będzie bliźniaczo i po tym jak dam teraz jasno do zrozumienia, że to co obecnie nagrali mnie przyciąga i hipnotyzuje, to te szamańskie akcje częstsze i intensywniejsze, tylko mógłby mnie skrzywdzić psychicznie, więc na dystans, z uważnością i ostrożnością je! Bowiem to nuta która może być niebezpieczna i wymaga odpowiedzialności, a że ja biorąc pod uwagę doświadczenie życiowe nie mam już w zwyczaju nazbyt ryzykować zatopienia w mroku, to tak jak wyżej i też swoje przekonania o omawianym sprowadzę do raczej lakonicznych i dryfujących gdzieś na marginesie słów składających się na zdania, będące rzecz jasna wypadkową zdatnych do wyartykułowania uczuć. Tak samo kręcąc się jedynie gdzieś daleko od sceny i dopuszczając do siebie tylko jej wyjątkowe echa, to trudno mi super merytorycznie odnieść się do miejsca Oranssi we współczesnych odpryskach black metalowych. Słyszę iż jest to obecnie zespół stawiający na klimat mantryczny, a oprócz chwilowych brutalizacji i przede wszystkim skrzekliwego wokalu, swój sznyt widzą w decydującej roli syntezatorów, jakie kapitalnie budują chory złowrogi klimat. Nuta wchodzi człowiekowi pod skórę, jest sugestywna i cholernie niepokojąca oraz rozwija się podług transowych zasad, stąd nazwanie jej podbitym industrialem (zgrzytliwym i mechanicznym) psychodelicznym około black metalem wydaje się uzasadnione. Innymi słowy Oranssi Pazuzu najzwyczajniej mnie intryguje, a teraz kiedy wybrzmiewa Vierivä usva, to tak na marginesie jest im bardzo blisko atmosferycznej strony Cult of Luna. Tylko jedni jadą po całości na potężnym riffie, a drudzy akurat obecnie riff raczej uznali za element wspomagający - zwiększający siłę bitu.

piątek, 11 października 2024

MaXXXine (2024) - Ti West

 

Finał serii - trylogii domknięcie. Jeśli dwie poprzednie znacie – dobrego, mocno stylizowanego kina wymagacie! W sensie przywołania na ekran pożądanego klimatu, to jest bardziej ejtisowe od każdego jednego ejtisowego filmidła, gdyż zgodnie z koncepcją karmiąc się wszelakimi wypryskami tejże kiczowatej popkultury, tworzy w pigułce kompilację wszystkich jej cech. Szanuje ale zaskoczony nie jestem bowiem jak Ti West już ducha przywołuje, to nie ma ch we wsi - musi być pod względem wizualnym i muzycznym (ale te hity nie są aż tak oczywiste) sztos i basta! Tak typ potrafi aromatyczną esencję zaparzyć - już przecież dwukrotnie przecież skutecznie udowadniał! Problem chyba jednak tkwi w (tak to słowo jest lepsze) SZKOPULE, że po raz trzeci człowiek czyni to, co mocno zaskoczyło i mocno wstrząsnęło jeszcze w przypadku otwarcia i pierwszej kontynuacji, a teraz pomimo kombinowanego na dwa czy trzy sposoby zakończenia, to jednak w niczym nie mogło zadziwić. Kwestia przyzwyczajenia i poprzeczki jakiej wyżej ustawić się nie dało, bo zwyczajnie te dwa drągi na których umieszczona maksymalnie wcześniej zostały wydłużone. Zatem tandetnie przewrotny finał bardzo OK, jednak chyba się rozumiemy - bez zaskoczki czy jak jej tam! Rzecz ogólnie zrobiona z rozmachem, a zachowawczo mimo to, bowiem konwencja ramy narzuciła, a wyobraźnia oczywiście została mocno w ruch wprawiona, jednako nie mogła naturalnie pójść dalej niż dorobek w latach osiemdziesiątych kina popularnego pozwalał. Scenariusz zdobny w nawiązania, równie bogato jak rzeczona powyżej strona atmosferyczna. Formuła hybrydowa, gdzie horror klasy B spotyka wtręty z branży porno, a wszystko w histerycznym sosie satanistyczno-bogobojnym, gdzie jeszcze wątek kryminalny rozwiązuje para modelowych gliniarzy. Świat video rozrywki z marzeniami o sławie i na koniec coś co mógłbym nazwać niepokojącą metaforą.

czwartek, 10 października 2024

The Substance / Substancja (2024) - Coralie Fargeat

 

Raport sytuacyjny nie natychmiastowy, uleżeć bowiem to co może z początku uwierało się musiało lub oswoić się była konieczność - przetrawić ten ciężki jak ołowiany klocek krwistego mięcha kawał. Tytuł to co zdobył szeroki rozgłos, odbił się donośnym echem, osiągając poziom jaki zapewnił scenariuszowi elitarne laury, lecz jak to często bywa gdy obraz w atmosferze kontrowersji czy wręcz szoku uznanie zdobywa, nie było pewności że kino agresywne formalnie zdobędzie też u mnie przychylne przekonanie. Tak że niby zachowywałem zdystansowane, zdroworozsądkowe podejście, a jednocześnie oczekiwania gigantyczne gdzieś głęboko schowane wciąż we mnie pulsowały, natomiast spieszę wreszcie donieść, iż odczucia rzeczywiste z autopsji mam teraz dość mieszane. Myślę iż do połowy nie byłem przekonany, od połowy momentami czułem się porwany, natomiast finał mnie rozśmieszył, aczkolwiek był metaforycznie i symbolicznie okazały. Jakaś klamra na siłę i ostatnie dwa kwadranse, które mógłbym dosadnie podsumować, iż reżyserka oszalała. Wracałem mimo to z kina z tym filmem w czachę wbitym - nie mogłem zgasić na mordce absurdalnego uśmiechu (tak tak, bo ja to tak z kampowymi mam body horrorami), ale nawet jeśli czułem zażenowanie przerostem formuły, w sensie obcowania ze spektaklem świadomie, ale jednak niegustownie przegiętym, to miał on w sobie bezdyskusyjnie coś wartościowego do przekazania (Elisabeth Sparkle za oczekiwania tak jak najgłośniejszy ostatnio Arthur Fleck płaci) i zryje zapewne tak aby wyostrzyć perspektywę co niektórym banieczkę. Gdyby przyciąć sporawo nadmiernego, powstrzymać wizualny obłęd nieco, to by Substancji na dobre jedynie wyszło i szerzej do mas mogłaby przemówić. A tymczasem rzekłbym, iż stała się bardziej przyciężkawą próbą oswajania w mainstreamie wizualnego kiczu, a wręcz skierowana do elit kinofilskich, dodawania temu kiczu waloru artyzmu. Nie znam się na gatunku (wspominany w kontekście tak Cronenberg jak Lynch), raczej poniekąd wybiórczo ikoniczne produkcje poznaję, wiedząc jednako iż nie pierwsza to taka próba i kina historia zna twórców, którzy starli sobie szkliwo dążąc do zaszczepienia formuły pośród wzorcowo mainstreamowej widowni. Za odwagę duży plus, za scenariusz ocena państwowa z plusem (gdzie mu tam do wzorca bani rylca w postaci Requiem dla snu), a za całokształt realizacyjny dobry z dużym plusem. Wyróżnienie jeszcze dla powracającej w nareszcie ważnym filmie Demi Moore i baaardzo fajniusio karykaturalnie obleśnego Quaida oraz dla tej panienki, która do tej pory za cholerę z podobną aktorską twarzą mi się nie kojarzyła. 

P.S. The End - było i się odcisnęło, ale minęło w sumie po jakichś 12 godzinach. To też jakiś rodzaj recenzji!

środa, 9 października 2024

Lee / Lee. Na własne oczy (2023) - Ellen Kuras

 

Potwierdzę i zaprzeczę teraz zarazem. Potwierdzę iż Kate w zasadzie przejmuję bardzo naturalnie dominację i zaprzeczę, że jakoby przejmuje ją na wyłączność, nie pozostawiając miejsca dla innych znanych współcześnie aktorskich twarzy i tym bardziej warsztatowej wprawie speców od wizualnego filmowego dobra. Kate w skórze Elizabeth „Lee” Miller zdaje się jak na możliwości aktorskiego odtworzenia postaci niebywale wyrazista i autentyczna, a wiedza ta nie pochodzi z osobistej autopsji, tylko internetowych komentarzy osób które autentyczną bohaterkę mogły poznać osobiście, bądź kojarzyły ją z opowieści owych. To wielki atut tejże biografii, ale także nim kapitalne role drugoplanowe, że zwrócę uwagę przede wszystkim na kogoś tak interesującego jak Andrea Riseborough - szczególnie, iż wyrasta ona na aktorkę o niesamowicie szerokiej możliwości obsadzania, kiedy spojrzę na ostatnio ją widzianą w tytułowej kreacji w Dla Leslie i obecnie zupełnie od niej odbiegającą u boku Kate Winslet. Brawa gromkie - jej emploi się poszerza, a już i tak dotychczas było imponujące. Ponadto wyróżnię na plus rzecz jasna jeszcze zdjęcia Pawła Edelmana i dodam, iż najsłabszą stroną tego do bólu klasycznego biopicu jest scenariusz - schematyczny, a przez to w konwencji raczej przynudzającej. Przynudzającej bez względu na fakt, że przedstawione wydarzenia raz idylliczne z przedwojennej Francji, dwa wojennej perspektywy tak francuskiej jak brytyjskiej oraz powojennej Europy zachodniej i najbardziej intensywnie wschodniej (wojna od zaplecza i w oku cyklonu), potrafią tak przygnębić, jak poruszyć. Mnie całościowo poruszyło, choć klasycznie szlachetnie, a ja bym to zamiast w palecie zdominowanej przez brudną zieleń, przynajmniej w scenach retrospekcji widział raczej w czerni i bieli (niczym ujęcia fotograficzne bohaterki) oraz bardziej odważnej tonacji artystycznej. Podobno Lee była jeszcze bardziej oryginalna i ekscentryczna (patrz sesja w łazience führera) w rzeczywistości, więc zasłużyła myślę na upamiętnienie bardziej wgryzające się w psychikę i pamięć. 

P.S. Muszę jeszcze zauważyć, bowiem dostrzegłem i poczułem, więc to subiektywnie wartościowe doświadczenie, że nieco Kate we fragmentach robi wrażenie Kate grającej Mery, która dopiero z kolei gra Lee. Pragnę się podzielić tym odczuciem z zapytaniem, czy ono tylko moje maksymalnie subiektywne? Jeśli tak to hmmm...

wtorek, 8 października 2024

Alien: Romulus / Obcy: Romulus (2024) - Fede Álvarez

 

Rozmnożyło nam się w ostatnim dokładnie lat tuzinie tych Obcych. Nastąpił renesans serii po tym jak w 1997 roku wydawało się iż została ona ostatecznie złożoną w grobie, lecz nie ma takiej bariery nie do pokonania, która jak widać mogłaby finalnie zakończyć multiplikacje, bo jak nie prequel to sequel, a ten obecny Alien Romulus, to właśnie to drugie i już daje jasno do zrozumienia, iż bardzo udany w mym zazwyczaj maksymalnie subiektywnym przekonaniu. Tak, to jest oczywiście kompilacja wszelkich motywów z poprzednich produkcji, ale nastawiona na korzystanie z szablonu bardzo klasycznego, a co mnie najbardziej cieszy, gdzie stawia się na tradycyjne metody wywoływania możliwego autentyzmu, poprzez zastosowanie techniki makiet, bądź czegoś co owe przypomina, a w ich powstaniu grafika komputerowa tylko pomaga, a nie agresywnie przejmuje inicjatywę. Już od początku świetnie czuć ten quasi makietowy klimat, a i w kwestii zastosowanej metody fabularnej autorzy skorzystali z rozumu i powrócili do źródła pomysłu. Stąd Romulus totalnie rezygnuje z hiper intelektualnych kombinacji na wzór Prometeusza i zdecydowanie może się podobać podstarzałym fanom Ósmego pasażera Nostromo, kojarząc się chyba właśnie najbardziej z pierwszą częścią, szczególnie gdy postać ikoniczna się pojawia. Ja jestem na tak i jestem mocno zaskoczony, iż dałem się tak łatwo w mroczna kosmiczną otchłań wciągnąć. Trudno chyba jednak mi się dziwić, gdy raz klawy pomysł przykładowo z grawitacją i kwasem zastosowano, a same ksenomorfy zrobione zostały świetnie, wraz ze scenografią i podkreślonymi powyżej całościowo naturalistycznymi efektami specjalnymi. Nie bez znaczenia okazało się też może zaangażowanie jednej z moich ostatnio ulubienic i dzisiaj jeszcze wschodzącej wciąż gwiazdy, a w przyszłości coś mi podpowiada aktorki, która może pójść szlachetna drogą rozwoju na wzór Kate Winslet. Mowa o uroczo dziewczęcej Cailee Spaeny - innej, ale też zdeterminowanej Ripley. :)

poniedziałek, 7 października 2024

Joker: Folie à deux (2024) - Todd Phillips

 

Na dwa dni przed ogólnoświatową premierą na pełnej mnie z netu straszyli, ściągając i udostępniając wiedzę, iż Folie à deux zbiera mocno polaryzujące opinie, że tak okazał się największym tego roku rozczarowaniem i z drugiej strony (na całego skrajnie), iż to znakomita jest kontynuacja. Więcej dodam, bo mianowicie pojawiła się taka jedna recka nasza swojska przedpremierowa, w której młodociany redaktor z akademickim papierem z filmoznawstwa uznał Szaleństwo we dwoje za „pustą skorupę” i totalnie żałował tak jej czasu poświęcenia, jak swego retorycznego talentu i intelektu wybitnego na jej wielowymiarową analizę. W takiej więc atmosferze oczekiwania na kompletną porażkę, poddany sile sugestii kształtującego gusta, dorastającego i pokory nie uznającego obecnie pokolenia, nie mogłem być spokojny. Zacisnąłem zatem zęby najsilniej jak potrafiłem gdy otwierająca sekwencja kreskówkowa się pojawiła, z nadzieją iż przetrwam tą torturę na którą świadomie się naraziłem - inwestując także własny czas, a dodatkowo za friko spisując później refleksję w postaci quasi recki, bo każdy kto mnie osobiście zna, wie jak bardzo robię to pro publico bono i jak nie wierzę we własne siły w tym temacie by później obsesyjnie przeżywać każdą krytyczną uwagę wobec forsowanego wątpliwego jakościowo stylu anty literackiego. Do rzeczy jednak, bardzo proszę szoruj M natychmiast! Jako M który liczy po cichu że zna się odrobinę na kinie, donoszę zatem w pełni poczytalnie, iż to co miało mnie utwierdzić w czyimś rozczarowaniu, to mnie zachwyciło w moim mniemaniu, więc napiszę wartko a krótko - Joker 2 jest doskonały! Najwyraźniej bardzo mi się ta koncepcja z muzyką opowiadającą gro tej historii przypadła do gustu i forma musicalowa jaka jeszcze jakiś czas temu, gdy się o pomyśle dowiedziałem nie przekonywała, tak tak dzisiaj jestem przez nią w tej kontrowersyjnej wersji totalnie kupiony. Gapiłem się bowiem w ekran zahipnotyzowany i z zapartym tchem na pozbawiony grama taniej rozrywki (w rozumieniu, z jakimiś funta psich kłaków nie wartymi pod publiczkę fajerwerkami na przodzie sceny) obraz szczegółowo przemyślany, z koncepcją kompletnie wypinającą się na potrzeby sympatyków komiksowych idei, czyniąc ich zarazem wraz ze współautorem scenariusza nieświadomymi uczestnikami przesłania i wydarzeń. Za odwagę przytulam, za błyskotliwy skrypt bym ozłacał, za psychologiczną wnikliwość i wielowarstwową ocenę socjologicznego fenomenu dawał miejsca w konferencjach akademickich w temacie, a za odpowiedzialność, co by z postaci Jokera raz nie zrobić li wyłącznie szołmeńskiej ikony popkukltury na wzór z innych marvelowych czy tych bliższych jego pochodzeniu bohaterów zbiorowej smarkatej świadomości, jak i nie inspirować zagubionych, zaburzonych, sugerowałbym dziękczynną interwencję psychologów pracujących z dotkliwie poturbowaną młodzieżą. Stawiam takie postulaty, gdyż moja teza poseansowa sprowadza się do przekonania, iż Todd Phillips zrobił film jeszcze bardziej odstawiający na bocznice publiczność żądną hollywoodzkiej rozrywki, a postawił na publiczność doszukującą się, poszukującą w kinie zaspokajania potrzeb dużo wyższego rzędu, gdzie liczy się przekaz intelektualnie ekscytujący, a nie szorowanie po dnie łopatologicznym, przy wtórze wybuchów i pościgów. Nic dziwnego że ja obecnie wielbię Phillipsa za ten kierunek i za tą odwagę stylistyczną, że nie zrobił z „dwójki” sensacyjnego gniota, tylko pełnokrwisty dramat psychologiczny z sądowym wątkiem porywającym tak intensywnie, jak niewiele dotąd w historii kina produkcji w jakich takiż się pojawiał. Przygotował materiał oddziałujący i wciągający niczym najlepszej jakości thriller, a opakował go w formułę nawiązującą do musicalowej tradycji - przez co fenomenalnie urozmaicił raczej „gadane” oblicze, obliczem niby też gadanym, ale do akompaniamentu dźwięków standardów muzycznych i tym samym na kolejnym poziomie wizualno-lirycznym docierając z przekazem do widza. Żeby nie pominąć i nie narazić się na wytykanie takiegoż zaniedbania spieszę dodać jak bardzo do mnie trafiły wokalne popisy Phoenixa, jakie nic wspólnego nie miały z wypieszczonymi do granic przyzwoitości występami znanymi z większości musicali, jak też pragnę wyrazić uznanie dla Lady Gagi za idealne z nimi korespondowanie - wiedząc przeto, iż kobieta potrafi, bo mam czym zrobić warsztatowe wrażenie, a jednak powstrzymała się od zdominowania i więcej melodyjnie wyszeptała, niż z wykorzystaniem pełnego potencjału wyśpiewała. Tako też duet ten chciałbym wychwalić, bowiem bez mocy aktorskiej chemii oraz kapitalnie zaaranżowanej choreografii, sam przekaz analityczny nie miałby podobnej siły rażenia. Sposoby ich poruszania, język ciał i wreszcie tenże właściwy taniec w scenach quasi musicalowych to samo gęste dobro do pasjami wychwytywania i nim się rozkoszowania - jeśli oczywiście widz wrażliwy na te teoretycznie może nie pierwszoplanowe, lecz praktycznie niezwykle istotne detale. Suma summarum nie dostrzegłem jakiejkolwiek słabości (ja chyba tylko nie) w założeniach jak i w realizacji i na ten moment stwierdzam wprost lekko zaczepnie – lepszego filmu w sezonie nie widziałem. Jestem pod mega jego wpływem, ciesząc się iż Arthur finalnie się nad sobą i nami zlitował, a Phillips zlitował się nad Arthurem, Jokerem i nami, dostarczając obrazu o czymś i po coś, a nie dla czegoś wyłącznie finansowego.

P.S. Dodaje po kilku godzinach ścierania się z tematem i pojedynkowania z opiniami, iż uboczną wartością Folie à deux jest piękne odsiewanie amatorów efekciarstwa i podpinania się pod opiniowanie stadne, od (he he) skromnych, wyważonych miłośników (he he) kameralnej sztuki wysokich lotów. Poprzednie wejście Jokera zaskakująco ich/nas w podobnie wysokiej ocenie połączyło - obecne (bardzo się cieszę) przekornie pozornie, a przewidywalnie w zasadzie podzieliło. Ofiarnie tych pierwszych usprawiedliwiając - jeśli ktoś zasiadał w fotelu z nadzieją obejrzenia wypasionego blockbustera, to miał powody się zawieść. To też nie tylko przestroga dla naiwniaków, ale i dla przebiegłych niby, a w rzeczywistości niemądrze (he he) prowokujących reżyserów, aby nie próbowali NIGDY, PRZENIGDY więcej robić z ikony komiksowej, postaci z krwi i kości. Nie idźcie więcej tą drogą! Ludzie wychodzą z kina rozczarowani, a nawet zdruzgotani - jak ta Harley zawiedziona Arthurem. :)

niedziela, 6 października 2024

Blindead 23 - Vanishing (2024)

 

Wrażenie pierwsze, to przede wszystkim że mało. Mało materiału, gdyż nie ukrywam oczekiwałem longa, a dostałem mini - tak przez własne niedopatrzenie, bądź niedokładne wczytywanie się w njusy (możliwe możliwe) czekałem ja na format albumowy. Trzy numery pod rozszerzonym szyldem na znak zapowiedzi wkrótce powrotu w klasycznym płytowym wydaniu, jak przystało ekipie traktującej fana mega poważnie, a nie jak to obecnie coraz częściej ma miejsce, gdy muzyk-artysta zaspokaja apetyt słuchacza seriami singlów. Nie nie nie i kropka. Nawet mini albumy ja traktuje niepoważnie, choć bywa że trafiają się takie, które w tej formie idealnie wyczerpują temat - są zapowiedzią zmiany kierunku, przedstawieniem się ewentualnemu fanowi, tudzież jak w tym bodaj przypadku, wysondowaniem czy w ogóle ekipa po ogromnych zawirowaniach personalnych i startująca w sumie na nowo w nieznanych obiektywnie warunkach, może liczyć na zainteresowanie. Blindead jako marka chyba jednak nie musiało się obawiać zignorowania, bez względu na fakt iż rozczarowali za sprawą Ascension, namieszali pierwej stylistyczną niespójnością dosyć mocno, bowiem byli świetni w formule najstarszej, tej rozwiniętej interesująco i tej zdecydowanie z obecnością Nihila kompletnie duchowo odmiennej. Teraz następuje pierwszy sprawdzian pod szyldem z dwójką i trójką dodaną, a ja dumając jeszcze kilka miesięcy temu w którą stronę będą zmierzać, dzisiaj w sumie wiem niewiele więcej. Trzy numery i trzy numery zasadniczo różne, więc usprawiedliwione jest moje pytanie oraz domniemanie - czy przygotowywany długograj będzie raczej eklektyczny, czy może popularność wyraźna jednego z paczki Haunting-Let Them Speak-Void wyznaczy im główny azymut. W sumie taka rozkmina może być nonsensowna, bowiem szepta się iż w dużym stopniu long jest już w fazie dopieszczania, a nie poszukiwania dla niegoż koncepcji. Jeżeli moje zdanie wrzucone do wora z przekonaniami każdego dla kogo nazwa Blindead jest droga będzie miało znaczenie, to ja jestem jak najbardziej za różnorodnością, zatem chyba nie musze dodawać, iż ta trójca w każdym wymiarze mi siedzi i bezspornie zachęca do oczekiwania nadejścia Blindead w nowych szatach w wielkiej chwale. Wróćcie w tym ciekawym składzie z tej otchłani o której nawijacie w wywiadach i zafundujcie mi pozytywny opad k szczeny!

P.S. Gwoli ścisłości - maksymalnie subiektywnie otwarcie widzę/słyszę jakby ze środka czasu ich funkcjonowania, punkt kulminacyjny to niczym numer z jego początku, a finał jedna część ambientowego eksperymentowania z klimatem,  jedna część faza Absence i jedna zaskakującej akurat ekstremy.

sobota, 5 października 2024

Dangerous Liaisons / Niebezpieczne związki (1988) - Stephen Frears

 

Nie mówmy w przypadku Niebezpiecznych związków o obsadzie, mówmy o obsadzisku, gdyż to było mega aktorsko sprofilowane w szerokim zakresie gwiazd zarówno uznanych (już markowych) i gwiazdek, które dopiero zaczynały błyszczeć. Jednako kiedy Uma Thurman i Keanu Reeves poprawnie ale obiecująco, tak Glenn Close w roli zblazowanej, podłej i mściwej, przepudrowanej markizy wypada kapitalnie i Michelle Pfeiffer jako słabowita Madame Marie de Tourvel przekonująco (poniekąd będąc matrycą dla roli Hrabiny Elleny Olenskiej), to Malkovich jawi się w formie ekstremalnie wybitnej. On tu Kawalerem godnym najwyższych odznaczeń, Panem ekranu od początku do końca zaiste i aż zakrawające na kpinę pozostaje niedopatrzenie, że bez oscarowej nominacji, gdy nawet w konfrontacji z Hoffmanem (Rain Man) miałby wówczas myślę szanse realne. Na podstawie sztuki/powieści autorstwa kogoś o skomplikowanym brzmieniu nazwiska i imienia, scenariusz Christopher Hampton przygotował (wcześniej przenosząc pierwowzór literacki na deski teatralne), a za reżyserie odpowiedzialny został najczęściej fachowy, jednak dość zachowawczy Steven Frears. Z tej współpracy powstał wręcz zjawiskowy, po angielsku wyartykułowany obraz o francuskiej bodaj XVIII-wiecznej arystokracji, czyli o towarzystwie znudzonym, które z braku bardziej pożytecznego zajęcia na całego knuje intrygi, by pilnować własnych interesów - pozycji i majątku, a najlepiej zaspokajać własne ambicje przez podłe łóżkowe kombinacje. Innymi słowy to historia gwałtów uznanych za działania konieczne oraz historia wyrafinowanej manipulacji zakończonej nieco paradoksalnym tragicznym happy endem w postaci dla jednej kanalii upadku, honoru całkowitej utraty, a dla drugiej spowiedzi i chyba nawet rozgrzeszenia. Z przesłaniem bodajże, iż zło dobrem zwyciężaj - pychę miłością pokonuj.

piątek, 4 października 2024

Le Procès / Proces (1962) - Orson Welles

 

Uwaga nadrzędna brzmi - jeżeli człowieku oryginału w postaci kafkowskiej prozy nie czytałeś, to zapewne pogubiony w surrealizmie i metaforyce zaadaptowanych na potrzebę filmu scen bezsprzecznie pozostaniesz. Zatem jeśli zabierasz się za taką wymagającą sztukę filmową, potrzeba Ci tak skupienia podczas seansu (oj nie jest łatwo), jak i aby owo uzyskać fundamentu w postaci pasji także do klasycznej literatury. Ja jej w wystarczającym stopniu nawet dzisiaj nie posiadam, ani tym bardziej za nieco starszego smarkacza nie znalazłem czasu aby w oryginał się wgryzać, stąd dla mnie seans z interpretacją Orsona Wellesa był doświadczeniem z pogranicza intrygującej męczarni i jeśli oceniać jego pracę z punktu widzenia poziomu do zanurzenia się w książce zachęcenia, to wypadł blado. Ten statystyczny człowiek w obliczu sądowej machiny w osobie Anthony’ego Perkinsa także nie wywarł na mnie jakiegoś gigantycznego wrażenia, a jego zmagania niemal absolutnie nie wywołały we mnie emocjonalnych uniesień, więc proszę wybaczyć, lecz wówczas trudno o wysoki poziom zaangażowania, kiedy główny bohater poniekąd obojętny. Mnie jako osobę bez wiedzy książkowej i jak widać odporną na dramatyzm przedstawionej sytuacji, w znaczeniu braku obciążenia uznanym oryginałem czy wystarczającą empatią „orsonowski” koncept merytoryczny wymęczył. Oceniając teraz maksymalnie subiektywnie mogę napisać jednak, że mnie zassał zasadniczo on wyłącznie wizualnie, a dokładnie najbardziej wybrane do obsady kobiece gwiazdy ówczesne i tegoż konceptu architektoniczny sznyt. Trudno mi też jednak mocno przyczepić się na przykład do gry aktorskiej, choć ona w scenografię niczym kukła wbita i nawet jeśli nie przepadam za tonem z nabraną do płuc przesadną ilością powietrza, to zgrzytać zębami nie zgrzytałem. Drogie piękne Panie to swoją drogą i w sumie bardziej na nie patrzyłem niż ich słuchałem, natomiast Perkins w roli Józefa K. zapewne był taki jakiego od niego Welles oczekiwał, a że chłodna i sztywna zarazem poza w jego filmach jest charakterystyczna, to efekt jest właśnie taki bardzo sceniczny. Podsumowując już - bowiem nie ma konieczności po raz milionowy analizować treści, tym bardziej w kontekście wspomnianego braku znajomości fundamentu, dodając iż trudno oddać zapewne było atmosferę oryginału (znający się na Kafce podkreślają!), tym samym uważam bez porównania opiniować o efekcie przez pryzmat oddania ducha jego oryginalnej prozy. Odrobinę wstyd mi teraz własnego, w pełni już świadomego literackiego zaniedbania i obiecuje sobie, iż jeśli jeszcze kiedykolwiek zdecyduję się wejść w świat kinowej adaptacji klasycznego, a przede wszystkim mocno wymagającego intelektualnie dzieła literackiego, to jeśli nie przebije się wcześniej przez oryginał, to chociaż drobiazgowo przestudiuję jedno z jego dostępnych fachowych opracowań. To może nie zmieni sytuacji z doświadczeniem jego ducha, ale z pewnością da mi poczucie uczciwego podejścia do kwestii wymaganej w nawet quasi recenzjach analizy treści. :)

czwartek, 3 października 2024

Easy Rider / Swobodny jeździec (1969) - Dennis Hopper

 

Ten film to pozornie głównie piosenka. Born to Be Wild - czyli jedno natychmiastowe skojarzenie. Ponadto chyba współczesny western i zamienione w nim konie wierzchowe na konie mechaniczne. Nie ta złudnie błaha historia w nim poniekąd na pierwszy rzut oka najważniejsza, a styl życia właśnie i przedmioty. Maszyny eksponowane w intensywnych promieniach słońca - błyszczące, wypielęgnowane. Ogromne przestrzenie przemierzane na tychże rumakach i przyroda imponująca swym nieokiełznanym majestatem. Lokacje oraz country blues - obraz i dźwięki, a w tle dopiero narkotyczny, przemytniczy biznes i od czasu do czasu misja (uśmiech) edukacyjna - nie pal zioła, jeździj w kasku, bądź świadomy politycznie. Oczywiście też patrząc na detale zostaje z widzem kapitalna scena "uroczych" komentarzy w barze dla konserwatywnych wieśniaków i sporo innych tu takich socjologicznych wtrętów. Z innej perspektywy film taki archaiczny dzisiaj, bowiem być może nudziarsko balladowy, jak równolegle nowatorsko dla swego pokolenia przełomowy, a ja rzecz oczywista bardziej uznaje "swobodnego" za filozoficzne dzieło wyprzedzające swoje czasy dość znacznie, niż prosty lub co najwyżej i tym bardziej ekscytujący film drogi. Ja paradoksalnie również cenię debiut reżyserski zasłużonego aktora za rodzaj tak prekursorstwa w dostosowywaniu gatunku do czasów jak i za wpływ będący hipnotyzującym, wyciszającym na mnie oddziaływaniem. Wyciszającym może poza psychodelicznym przed finałem, bo on to zupełnie inna bajka i w końcu poza dramatycznym finałem, który raz akcją znienancka wkurza, dwa swym surowym symbolizmem daje dobitnie do zrozumienia co przeciw czemu w scenariuszu zostało przeciwstawione.

P.S. Oczywiście w pamięci trwa ten demoniczny Nicholson - od pierwszych wprawek, aktor zjawiskowy.

środa, 2 października 2024

Wicked Little Letters / Wredne liściki (2023) - Thea Sharrock

 

Rozrywka przednia, aczkolwiek na pół gwizdka stylizowana pod najlepsze wzorce groteskowej czarnej komedii brytyjskiej i nie da się również nie odczuć w segmencie wizualnym ingerencji tańszych zamienników pieczołowitego odtwarzania realistycznej scenografii. Rzecz jasna posiada swój urok wizualny i nie trudno mi zrozumieć skąd taka strategiczna decyzja producencko-realizacyjna kiedy zapewne gro funduszy pochłonęła mocna obsada, która drogą swoją zasłużyła na gromkie oklaski i dobrą finansową zapłatę, bowiem to co wyczyniają tutaj gwiazdy brytyjskie, to samo urzekająco-porywające. Potrójny niejako atak pokoleniowy, czyli najmłodsza Buckley, starsza Coleman i najstarszy, a ostatnio juz na całego obsadzany w rolach dziadkowych, nie tak przecież jeszcze mega wiekowo zaawansowany Spall oraz ci mniej znani, lecz na szacunek zapracowujący z obsady dalszej lub jeszcze dalszej - do nagrodzenia. Aktorstwo koncertowe i dialogi w dechę, z po ch**u słownictwem Panny Edith na czele! W fabule zaś zderzenie światów i tym samym iskry krzesane, ale iskry kapitalnie zaaranżowane w filmowej fabule - "historii bliższej prawdy niż wam się (he he) wydaje". Zasadniczo w śmiesznej formule, takiej co ją oglądając można boki zrywać, ale z poważnego dramatu sercem, bądź może dramat z sercem wprawnej intelektualnie komedii. W niej/nich między innymi angielskie konwenanse i wszędobylska hipokryzja, której niewiele swobody potrzeba aby rozkwitała i zakażała zdrowe potencjalnie dusze. Typowe toksyczne relacje w świecie konserwatywnych egocentryków, gdzie społeczne role i dostosowywanie się za wszelką cenę do wymagań obarczone cierpieniem bez słówka uskarżania. Ponadto stereotypowe oceny, często i gęsto skrywającego wstydliwe mroczne tajemnice otoczenia, zatem ludzie gadają, plotą, a jak im bezceremonialnie prawdę w twarz to piekło masz biedny szczery naiwniaku zgotowane. Jak cię widzą tak cię piszą - strzeż się więc jak ognia bycia sobą! Nie zawsze twój los w rękach tych co prawdziwą przyzwoitość przedłożą nad własny interes, a uczciwość, bezpośredniość i śmiech nieskrępowany nie zawsze wyzwoli z więzienia lęku przed oceną i własnego zdania posiadania ryzykiem. Dobre kino to było - może z za ładnym happy endem, ale błysk merytoryczny miało i o tym kto najwięcej diabła za skórą trzyma i nosi, uroczo mi przypominało. :)

P.S. Jak to Zdzisek Beksiński małżonce Zosi tłumaczył, a ja w miarę trafnie te słowa przytaczam - nauka podkreśla, że każdemu odczuciu wystarczająco silnemu towarzyszy kontr uczucie o podobnej sile. Czyli... 

wtorek, 1 października 2024

Perfect Days (2023) - Wim Wenders



Żadnych kombinacji, po prostu „dokument” nagrany z aktorami. Zapis zwykłych dni gościa zajmującego się swoją codzienną robotą - odpowiedzialnego za czystość tokijskich toalet publicznych. Całość narracji skupiona na nim, kamera podążająca za bohaterem krok w krok i “dokumentująca” między innymi również czas wolny i jego zagospodarowanie po pracy. Najwyraźniej jednak to ten jego wysiłek - trud i znój, umówmy się parszywej roboty. Człowiek pokornie dźwiga swój krzyż z szlachetną dumą i godną podziwu obowiązkowością, bez poczucia krzywdy, gdy robi to czego większość by się wstydziła. Kto przecież byłby rad sprzątając po wstydliwych fizjologicznych czynnościach innych. No powiedz, Ty Ty i Ty? Hirayama krząta się po pracy po mieście, zagląda tu i tam gdzie lubi, a przed snem czyta między innymi Faulknera. Budzi się na dźwięk miotły zamiatającej ulice, pokornie poddaje się rytuałowi poranka i dalszej dnia części. Hirayama fan starego rocka z kaset, fotografujący gałęzie drzew na tle nieba, prowadzący swoje życie kameralne, na własnych zasadach. Zanurzony w eskapizmie - literaturze i muzyce. Samotny, a mimo to nie cierpiący na brak bliskiego towarzystwa. Skupiony, ale też potrafiący uśmiechać się do ludzi - bohater z cienia ze światłem w środku. Niby nic ciekawego fabularnie, a opowiedziane tak że dwie godziny wyjęte z życiorysu nieomal niezauważalnie. Szczerze Wam mówię, porządne od dziadka Wendersa slow movie, w którym mnie najbardziej prócz kapitalnej roli Kōji Yakusho podobało się jak część tej historii opowiadają muzyczne standardy.

P.S. W sumie jeśli się człowiek tam wybiera, to można również potraktować jako przewodnik po nowoczesnych latrynkach, którymi tokijska metropolia może się pochwalić. :)

Drukuj