Absolutnie nie wiem co się myśli i pisze o nowym krążku ekipy zarządzanej twardą ręką przez Nergala, zatem to co w minimalistycznej formule nabazgrole o The Shit Ov God może być totalnie nieprzystające do jego publicznej oceny, co może jedynie dodać mojemu zdaniu wartości w sensie prawdy nieskażonej wpływami opinii obcych. Zarazem może okazać się przekonaniem kompletnie z dooopy kogoś, kto z black/death metalem stylistycznie pokrewnym gustom Darskiego nie ma obecnie niemal nic wspólnego, a jego obiektami porównawczymi albumy które dawno już straciły przypisany im z początku przymiotnik świeży i jedynie mogły nie odkleić się od nich etykiety w rodzaju "potężny". W dodatku nie bardzo rozumiem skąd u mnie to wciąż aktywne i za każdym razem gdy Behemoth materiał wydaje intensywnie pobudzone poczucie obowiązku prowokującego do odsłuchu i stanowiska przedstawienia. Nie słucham bowiem jak już doniosłem takiej nuty za często, bądź wręcz nie pojawia się ona w moim płytowym życiu w ogóle. Dlatego też pokora moje usprawiedliwianie potęguje i ja zupełnie nie będę miał ochoty na walkę polemiczną, gdyby nawet pojawiła się radykalnie różna, skrajnie odmienna od mojej opinia. Ja tylko chciałem zatem sobie zarchiwizować, że The Shit Ov God na poziomie podstawowym poznałem i gdzieś tam sobie w świadomości pośród innych krążków najbardziej rozpoznawalnej polskiej marki ją umieściłem. Chciałem tylko w sumie dać do zrozumienia że lepiej się tego słucha bez wizji niż ubarwia nutę wizualną koncepcją przywiązanego niestety do epickiego kiczu Nergala. Gdy The Shit Ov God się jedynie w formie dźwiękowej kręci, to ja coraz słabszym jednak sentymentem przywiązany do mega jak na estetykę popularnego Enthrone Darkness Triumphant (wiadomo kogo) wyłapuję skojarzenia z takim kierunkiem na pełnej potęgę brzmienia wykorzystującego black metalu. Nie oczywiście jeden do jednego, bo w takich proporcjach nie sposób tutaj tych albumów do jednego mianownika sprowadzać, ale jest na The Shit Ov God często więcej Dimmu Borgir niż Behemotha. Może nie aż tak diabelsko quasi orkiestracyjnie przebojowego jak w wykonaniu Norwegów i bez tak podobnie wyrazistych tematów w zarys wlanego, ale jednak jeśli nie jestem już w stu procentach na detale i ogólniki głuchy, to jednak. Behemoth w takim wydaniu jest (uwaga pocisk) wreszcie jakiś bardziej niż tylko aranżacyjnie poprawny, bowiem jest w sensie umiejętności zszywania motywów i motywów tkania profesjonalnie, zapamiętywalny w końcu. Wiadomo też że to już nie taki black metal straszny (nie drżyjcie świętojebliwi), choćby nie wiem jak bardzo obrazoburczych tekstów Nergal z siebie nie wypluwał, gdyż to się przejadło, trochę swoim ogonem arogancji przykrztusiło i wcześniejszym rozmachem kontrowersji tematy przegrzało. The Shit Ov God najzwyczajniej słucha się dobrze, bez jakichkolwiek jednak silniejszych emocji i kiedy bez obrazków to bez jednocześnie poczucia zażenowania. Inaczej nawet jeśli to dźwięki potężne, patosem wciąż po korek napełnione, to też w całym kontekście i otoczce wizualnej nie od dziś niemałe konsternacyjne zażenowanie wywołujące.
P.S. Ma Nergal niby ten potencjał instrumentalistów kapitalny, ale nie ma Nergal już pasjonującego, w żadnym stopniu, porywającego pomysłu na naprawdę kontrowersyjną i zarazem emocjonującą sztukę i choćby skały sr***y i wysry-wały kolejne zawijasy bluźnierstwa, to ch**a więcej ponad przeciętność z tego wypiętego w stronę Boga owłosionego doopska Nergal nie wyciśnie. Powtórzę że The Shit Ov God słucha się dobrze, ale to chyba w przypadku sztuki która powinna nieprzyzwyczajonych boleć jednak obelga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz