Pochodzące z Atlanty smarkate warYJoty czynią fanom ich nuty kolejne wyczekane, wymarzone anty-przebojowe jednocześnie i pro-chwytliwe psoty! Nagrali i wydali właśnie dzisiaj (a ja już piszę, a powinienem dać sobie na wstrzymanie) nowy album, a proces twórczy oparli na doświadczeniach złamanego serca, udręki, frustracji, niewierności, pożądania, uzależnienia, rozwodu i cierpienia. Zaczyna się I Don't Want to See You in Heaven (he he) od czegoś w rodzaju intrygującej, introdukcji, by z numerem dwa przejść do właściwej istoty ich stylistycznych wygibasów, czyli kapitalnego aranżacyjnie surrealistycznego łączenia math core'owych wygibasów z niemożliwe przyjemnymi dla każdego, nawet nie obsłuchanego uszka refrenami, czy innymi przez fantazję podpowiedzianymi figurami instrumentalnymi, tudzież szerzej rozpisanymi wątkami, zarazem zaskakująco w kontrastowym ujęciu zbieżnymi, gdy niby teoretycznie można by założyć, iż współistnienie ich miałoby się potwornie gryźć. Posiadają bowiem młodzi, nietuzinkowi artyści (czy oni są freakowymi or nerdowymi odszczepieńcami, bo się wydaje?) talent niewątpliwy do godzenia nocy z dniem, słodkiego ze słonym or gorzkim i brutalnego z subtelnym, inaczej jazgotliwego z harmonijnym. Tym samym trafili mnie estetycznie przy okazji poprzedniego longa w to miejsce które czyni zaciekawienie, a z czasem osadzili się w głowie stając integralną częścią całego szerokiego asortymentu artystycznego - bandów licznych, które śledzę i nie potrafię sobie odmówić kontaktu z każdym ich kolejnym wydawnictwem. Są TCD nie tylko w swoim guście KONTRASTOWI, ale oni czynią te fikołki tak na totalnym luzie (w inspiracjach własnej wyobraźni się beztrosko pluskając), jak i każdy składnik kompozycji podnosząc i doprowadzając do formy wypieszczonego rarytasiku - patrz człowieku na te smyki, dęciaki, parapety oraz riffy (tak tak, nie tylko TDEP tak potrafili). Do szóstego kawałka z IDWtSYiH jadą w sumie na tym pozornie w chaosie pogrążonym szablonie mieszanych sprzeczności, zapewniając jednak nie wyłącznie powtórkę opartą na jednym i tym samym schemacie, bowiem nawet jeśli i już, to każdy riff jest oryginalnie wstrząsający, pojedynczy jazgot mega sam w sobie wybitnie wyrazisty. Od szóstego do siódmego indeksu wchodzą jednak na zupełnie inny level i to z pędu wyhamowanie bardzo dobrze robi całemu albumowi, szczególnie że jego rozmiary znacząco przewyższają długość krążka od którego jak zauważyłem rozpocząłem swoją przygodę z TCD. Gdyby nie Lemon i Body horror for Birds, prawdopodobnie ponad 20-minutowa na plus różnica czasowa spowodowałby rodzaj delikatnego, ale jednak przemęczenia, kiedy przecież nuta nie ma często za sprawą poszczególnych wątków dla słuchającego litości. Poszturchuje i przyciska do muru prawie do końca. Sprzedaje kolejne ciosy i za chwilę (lubię lubię pieszczoty tego w duszy miękkiego) poklepie po ramieniu, przytuli do gorącego serduszka, a innym razem (coraz tego więcej w ich nucie) dodatkowo zaskoczy zawieszając, psychodelicznymi akcjami - patrz przykładowo zamknięcie Idiot Temptation Force. Finalizując jeszcze program dwiema częściami dopełnienia wspomnianego intra w formule rozbudowanego, przegadanego nieco (momentami rozwrzeszczanego i bardziej na pełnej energii granego, niż wyplumkanego) outra, które dla konceptu lirycznego ma znaczenie, ale i na dźwiękowej konstrukcji 58-minutowego materiału też swoje odciska. Nie wspominając o tym bardziej intymnie, co w drugiej fazie, wyciskającego niemal łzy wzruszenia ponad 11-minutowy Country Song in Reverse mi robi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz