czwartek, 10 marca 2016

Antimatter - Leaving Eden (2007)




Rok 2007 okazał się przełomowy w historii Antimatter, bowiem po trzech albumach Mick Moss sam na polu walki zostaje, a towarzysz jego twórczego działania w osobie Duncana Pattersona opuszczając szeregi formacji po raz kolejny daje do zrozumienia, iż na dłużej to on miejsca w jednej ekipie zagrzać nie potrafi - taki to z niego lotny zawodnik. :) Jak jeden z dwóch filarów grupy nową drogę muzycznego rozwoju rozpoczyna to oczywiście odmeldowując się pełną odpowiedzialność za dalsze posunięcia i wszelkie możliwości kreacji dźwięków Mossowi pozostawia. On jako artysta odpowiedzialny i o losy swego dziecka osieroconego zatroskany obowiązek ten traktuje niezwykle poważnie i o wsparcie wśród utalentowanych starych wyjadaczy zabiega. Tym sposobem pośród zaangażowanych w powstanie Leaving Eden zaistniał Danny Cavanagh, tym co melancholii w muzyce poszukują doskonale znany osobnik. Nie ma więc zaskoczenia w tym, że album w takiej konstelacji personalnej skomponowany przesiąknięty zostaje duchem jednoznacznie kojarzącym się z Anathemą. Znikają przestrzenie niemal wyłącznie wypełniane intrygującym trip hopem i mrocznym ambientem, a pojawiają się klasyczne rockowe patenty z pogranicza gotyku i rocka progresywnego. Gitara rolę dominującą przejmuje rozprowadzając po fakturze utworów emocjonalne solówki, grane co nie zaskakuje na modłę floydowską. Elektronika w tle swoje miejsce odnajduje, czasem przed szereg wychodząc jednak absolutnie nie roszcząc sobie pretensji do utraconego pierwszego planu. Proporcje bez zgrzytów zostają odwrócone i dla mnie jest to sygnał do większego zainteresowania działaniami Antimatter, gdyż sam preferuje instrumenty szarpane bardziej niż te z klawiszami. Nie zdziwi zatem moja bardzo wysoka ocena tego albumu i autentycznie głęboka z nim więź. Od doskonałego Leaving Eden Antimatter na poważnie wkroczył w mój muzyczny świat i kolejnymi krążkami wciąż wywołuje intensywne przeżycia pomagając eksplorować osobiste pokłady wrażliwości. Wiem, że to ostatnie zdanie było wyjątkowo wzruszające. :)

P.S. Na jesieni 2015 na żywo drużynę Micka Mossa widziałem i bardzo emocjonalny gig jak się spodziewałem zagrali. Dla kameralnej publiczności w piwnicznej salce skromni goście z instrumentów magiczne dźwięki wyczarowywali. Szkoda tylko, że takie granie tak skromną publiczność zgromadziło. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj