środa, 2 marca 2016

Hail, Caesar! / Ave, Cezar! (2016) - Joel Coen, Ethan Coen




W kinie dosyć niecodzienny widok, znaczy spora liczba miejsc zajęta co ostatnimi czasy rzadkością - nie pamiętam żeby nawet mocno promowane tytuły z tegorocznej rywalizacji o Oscary taką frekwencję nakręciły. Może to tylko zwykły przypadek, że akurat w tym dniu, o tej konkretnej godzinie więcej miejsc zajętych niż wolnych było lub też to wyłącznie złudzenie zagęszczenia, bo sala faktycznie do tych bardziej kameralnych należała. Trudno orzec co powodem względnego tłoku, założę może naiwnie lecz w dobrej wierze, że magia nazwiska Coen tych wszystkich miłośników dobrego kina przygnała. :) Przyszli świadomie bo pragnienie spotkania z ambitną sztuką ich skłoniło, lub hmmm... zbłądzili poszukując po omacku widowiskowej rozrywki. Tak czy inaczej zakładam, że wszyscy setnie się bawili, gdyż Hail, Caesar! to zarówno wyborne kino z mnóstwem inteligentnej pożywki dla poważnych ludzi w dużych okularach z grubymi oprawkami, jak i atrakcyjnych dla oka zagrywek pod publiczkę. Bo przecież najnowsza produkcja Coenów to w pigułce wszystko to co o magii filmu decyduje - kino o kinie, a dokładnie o branży filmowej z okresu największego rozkwitu kultowych hollywoodzkich potentatów. Z czasów kiedy siła oddziaływania Hollywood była porażająca, a kreowane ekranowe historie rozpalały wyobraźnie milionów. Problem jednak w tym, że dopieszczana iluzja schlebiająca gustom i jednocześnie kształtująca takowe rozjeżdżała się z rzeczywistością, gdy spojrzeć na motywację bossów i całej tej aktorskiej "elity". Kasa rzecz jasna była priorytetem, nabicie kabzy, staranne wypieszczenie wizerunku gwiazd, handel żywym towarem w postaci "artystów" na wyłączność. Wszystko grubo szyte pod publiczkę, politycznie poprawne (scena z przedstawicielami środowisk religijnych), łączące sprytnie triadę - rozrywka/polityka/religia. W autorskiej Coenów interpretacji cała ta szopka przepuszczona przez precyzyjny filtr subtelnej ironii, czasem bezczelnego sarkazmu z mnóstwem smaczków w znaczących epizodach obficie podlanych odniesieniami do klasyki. Sporo tutaj barwnego pajacowania, zręcznego wbijania szpil ale przede wszystkim wyśmienitej gry aktorskiej uznanych współczesnych gwiazd na czele ze "złotoustym" Clooney'em (nominacja do Oscara się należała/należy!), wytrawnym Fiennesem i uroczym Ehrenreichem (Would That It Were So Simple :)). Wyjątkową jak zwykle Johannson (ten akcent, ten tembrrrrrr), zadziorną Swinton (razy dwa) i cudem ocalałą McDormand. :) Wyrywającym się skutecznie stereotypom Tatumem (step jak się patrzy) i oczywiście stanowczym jak przystało na szefa Brolinem. Hail, Caesar! to jednocześnie specyficzny hołd dla fabryki snów ale i ostra satyra aranżowana za pomocą intelektualnych sztuczek, zrozumiała w pełni przede wszystkim dla zafiksowanych kinoholików. To też cios dla tych co w branżę filmową wpatrzeni bezkrytycznie - jak tu teraz poważnie "dzieła" ze złotego okresu Hollywood traktować. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj