czwartek, 3 marca 2016

Wolfmother - Victorious (2016)




O żywiołowym rocku, szczególnie tym głęboko do lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych po inspirację sięgającym, bez wypolerowanej maniery, tylko prosto z mostu powinno się pisać. Zatem stosując się do tej reguły ad hoc sformułowanej nie mam zamiaru o Victorious wypowiadać się w wyszukany sposób. :) Zamiast precyzyjnie i cierpliwie poszukiwać alegorii czy metafor dźwięki opisujących wolę oddać się luksusowi odsłuchu najnowszego krążka Wolfmother, czas jemu spontanicznie poświęcając miast pieścić się z przekładaniem tego co Andrew Stockdale chciał przekazać na to co ja po przesłuchaniu odczułem. Napiszę tylko, że w tej odsłonie talentu kędzierzawego Australijczyka jest gęsto od autocytatów czy inspiracji rockiem spod hipisowskiego rozczochranego owłosienia, względnie spiętego warkocza. Ekspresyjnie i masywnie, bardzo dynamicznie na pełnym spontanie z obowiązkowym spokojniejszych fragmentem gdzie w temacie urodziwa dziołszka się pojawia. Całość brzmi tak jak w tej stylistyce powinna, czyli do bólu archaicznie - te gałki na konsoli tak kręcone były by rzęziło, trzeszczało i popiskiwało idealnie współgrając z histerycznym antyśpiewem Stockdale'a. Jedyne co mnie rozczarowuje to długość materiału, gdyby nie dwa bonusy podciągające album do przyzwoitych rozmiarów to te pół godziny z haczykiem byłoby mało. Nie grymaszę jednak, bo po fuszerskim New Crown, Victorious jest dosłownie zwycięstwem Stockdale'a i swoistą rehabilitacją w moich oczach. To tyle, bo trudno się skupić gdy we łbie rządzi refren z Gypsy Caravan! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj