środa, 25 października 2023

Paradise Lost - In Requiem (2007)

 


Przyjęło się, iż In Requiem jest tym oficjalnym powrotem Paradise Lost na ścieżkę stricte metalową - tak przynajmniej wówczas twierdzili muzycy. Nawrotem po raz bardziej udanym, raz mniej romansem z elektroniką lub po prostu brzmieniami bliższymi popowo mainstreamowym klimatom. To fakt uważam nie podlegający dyskusji, że charakter tegoż albumu bliższy sposobowi okładania instrumentów jaki w metalu powszechny, ale też przecież już na IR poprzedniczce, czyli albumie zatytułowanym po prostu Paradise Lost słychać tak perkusyjne konkretne uderzenia, jak i gitarowe riffy bardziej mocarne, a także te immanentne dla oblicza muzycznego PL emocjonalne solówki Mackintosha - więc czy to jest właściwy powrót czy powrót nastąpił już w roku 2005, się zastawiam. Swoje myślę, kłócić się nie będę, tym bardziej że uważam,  rzecz nie w tym kiedy zwrot ku korzeniom zaczął na dobre następować, a która z tych płyt na nowo przyciągających wątpiących w "metalowość" Brytoli fanów jest najbardziej interesująca. Nie postawie swojej osoby pośród tych największych maniaków ikony brytyjskiego gotyckiego metaluchowania, o czym myślę od zawsze tutaj przy okazji tematu paradajsów trąbię. Ja jestem fanem wybiórczym i jako taki mam takie PL krążki, które darzę uczuciem obecnym jak i sentymentalnym żarem otaczam i nie jest to akurat In Requiem - gdybym pośród nowszych materiałów gitarowych ekipy Mackintosha i Holmesa miał wybierać. Tutaj w moim przekonaniu Faith Divides Us – Death Unites Us rządzi, bowiem jest zdecydowanie ciekawszy i tak skonstruowany, że nawet tak rytm płyty jako całości oraz rytmiczny szkielet numerów potrafi uwagę moją przykuć znacznie dłużej. Natomiast to co zarejestrowali w studiu w roku 2007 posiada momenty, jednak jako forma krążku niestety przynudza i zero tutaj świeżości. Ja bym nawet albumy z 2005 i 2007 roku nazwał bardziej doładowanymi ciężkim riffem, ale jednak kolejnym w dyskografii grupy, takim Symbol of Life - czyli całkiem mocarnie tak, ale przede wszystkim melodyjnie i żeby nie przekroczyć pewnych granic po prostu asekuracyjnie. Wyszło zatem coś co idealnie oddaje zespół w trwającej podróży do początków, ale ze zdecydowanym akcentem stylistycznym zapoczątkowanym na One Second i w dalszej kolei płytach tak szokujących dla metalowców estetycznie jak Host i już znacznie mniej na wspomnianej Symbol of Life czy Believe in Nothing. Taki nie przymierzając Unreachable mógłby śmiało zaistnieć na SoL lub BiN i nikt kto ceni te krążki nie miałby pretensji, jednak kiedy deklaruje się przemianę, to nagrywanie numerów o linii stylistycznej od której zaczyna się odżegnywać jest lekko słabe. Przez to album jest niespójny i wewnętrznie w nim ta niespójność powoduje ścieranie się muzycznych idei, ale w tym takim negatywnym znaczeniu, bo szerokiej amplitudy pomysłów oczekiwanie nie jest przecież same w sobie złe. Złe jest wówczas, gdy gatunkowy pejzaż powoduje obcowanie z chaotycznym kolażem pomysłów i ponadto pomysłów może i łatwo wpadających w ucho, ale tym samym bez przyszłości. Innymi słowy trzymam In Requiem na spodzie szuflady i sobie tam spoczywa. Odświeżam na przykład dzisiaj i odświeżę może jeszcze kiedyś - za miesiące, rok, może lata. Jeden albo dwa razy. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj