piątek, 27 października 2023

Squid - Bright Green Field (2021)

 


Słucham sobie obecnie (może nie namiętnie, ale jednak z przyjemnością kompletnie niewymuszoną potrzebą pochwalenia się że rozumiem go w stu procentach) debiutu Squid i cieszę się, iż dwójka szybciej mnie do siebie przekonując, sprowokowała do powtórnego (i kolejnego, kolejnego, kolejnego...) pomocowania się z nimże. :) Nie ukrywam iż taka formuła muzyczna nie przyciąga natychmiast, bo niewielka w niej dawka przebojowości i aby się w nią wgryźć skutecznie należy się wykazać tak determinacją, jak szczycić otwartym na niekoniecznie na co dzień praktykowane podczas odsłuchów gatunki. Kto nie jest zakopany po uszy w awangardzie i zna Squid, ten wie co chcę przez to powiedzieć, bowiem trudno mi uwierzyć że wszyscy miłośnicy rockowo-metalowych nutek w mocnym uproszczeniu rzecz jasna, tak bez zająknięcia z miejsca chwytają o co młodym typom działającym pod tym szyldem biega. Ja myślę (wciąż zasysając do własnego środka i wciągając się  w jego wnętrze), że w przypadku premierowych ruchów studyjnych chodziło im przede wszystkim naturalnie o wyjście ze swoimi muzycznymi wizjami do potencjalnego słuchacza, ale także (uwaga będzie z lekko przymrużonym okiem) o zabłyśnięcie w środowiskach które szukają, rozkminiają i się w tym zawieszonym rozkminianiu fiksują, aż do momentu, gdy zostaną obdarowani objawieniem i olśni ich, że w myszkowaniu w alternatywie nie chodzi przede wszystkim by się potocznie po fanowsku zajarać jakąś tam oryginalną nutą, ale właśnie aby poszerzać sobie granice i nie zamykać w dźwiękach bezwzględnie obeznanych - jako rodzaj ćwiczenia dla własnego gustu w sensie jego rozciągania, aż być może pęknie i zrobi się ten kolejny krok w rozwoju, albo podda stwierdzając "próbowałem, ale nie dźwigam - póki co jeszcze". Bowiem myślę też, iż kształtowanie gustów, to nie tylko powszechne pod rękę z mainstreamowymi trendami hasanie. Podpinanie się pod to co popularne, aby wybory gigantycznych grup publiczności umacniać, ale również to wspomniane rozciąganie w wielu kierunkach i na wiele sposobów form i formułek w których one zamknięte. Stąd nazywanie Squid grupą post punkową jest uzasadnione, choć trudno o łatwe przywołanie nazw, jakie będą z tego gatunku ze Squid tożsame. Oni tą stylistykę jak elastyczną gumę naprężają i robią to z takim wyczuciem, że nie uważam aby w jakimkolwiek momencie przegięli i z pozornego tylko dźwiękowego chaosu wpadli w otchłań kompletnego niezrozumienia - bo niekontrolowany żywioł, zamiast pobudzonej kreatywności i zdroworozsądkowej wstrzemięźliwości ku kompletnym dziwactwom ich skierował. Dla mnie BGF jest właśnie tego rodzaju badaniem co mogę na własną klatę przyjąć i do własnej piersi finalnie przytulić oraz jaki puls w nucie czy w niej zgrzyt dysharmonijny jest w stanie mnie nie odstraszyć. Pulsu jest tu co niemiara, zgrzytów mniej znacznie, ale co najważniejsze i już powyżej zasugerowane, to się wewnętrznie pięknie w spójny pomysł wiąże i nie jest jakby ktoś przepłoszony mógłby pomyśleć tylko sztuką dla sztuki - kombinowaniem dla zdobycia fejmu i masturbowania się przekonaniem o osobistej elitarności. Jakie natomiast można wyłuskać z aranżacji Squid wpływy estetyczno-stylistyczne, to niech lepiej ci eksperci muzyczni o większych od moich horyzontach się wypowiadają. Rozumiecie że chodzi mi o wymienianie ciurkiem wszystkich rzadkich tu inspiracji krautrockiem czy z innej beczki, dużo częstszych jazzem, bądź fusion  po prostu. Zresztą nie trzeba potrafić nazwać tych wpływów, by się móc muzyką Squid zachwycić, gdy korzystanie z eklektyzmu nie sprowadza się do topornego sklejania bez czucia. Ja się na koniec października 2023 roku Squid wciąż jeszcze po fanowsku nie zachwycam, ale zaintrygowany się czuję - maksymalnie nawet. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj