sobota, 21 czerwca 2025

All We Imagine as Light / Wszystkie odcienie światła (2024) - Payal Kapadia

 

Dźwięki na pierwszym planie wraz z kolorami przede wszystkim egzotycznego miasta i historie trzech ze sobą powiązanych kobiet, w subtelną mozaikę zależności i społeczno-kulturowych ról. Do obserwacji ich życia - istnienia w powolnym rytmie zmagań z rzeczywistością i nieśmiało w jednym przypadku realizowanych, tudzież w innych zaniechanych w praktyce marzeń o lepszym, nieskrepowanym byciu w odległych od realiów, pozbawionych ciężaru tradycją napędzanych społecznych wymagań miejscach i okolicznościach. Zmysłowy na wielu poziomach orient na całego, wilgotno, parno i duszno, ale poniekąd też i te kulturowe uwarunkowania dość uniwersalnymi się zdają, kierując ku szerszej perspektywie nawet tej konserwatywnie europejskiej. Technicznie jakbym oglądał paradokument w którym scenariusz na bieżąco pisze życie, a reżyser tylko za nim podąża, by kamera nie przegapiła wszystkiego co do zbudowania obrazu uwarunkowań znaczące, posiadając na kurs oddziaływanie jedynie symboliczne. Refleksyjna, uzupełniająca narracja, monologów i dialogów bohaterek ze sobą tyle ile potrzeba, aby się w znaczeniach relacji i kontekstach sytuacji odnaleźć. Mimo tego że to rodzaj subtelnego zapisu chwil z życia, to posiada on przemyślany rytm, w którym snucie opowieści jest istotą przekazu w jakim nic nie jest powiedziane wprost, nic nie jest mocniej na tle czegokolwiek wytłuszczone, więc pozostawia się widzowi przestrzeń i czas na określenie co ważne, ważniejsze, najważniejsze. Ja się w częstych pauzach na zwiechy zastanawiałem, czy ostatnio oglądałem sztukę filmową bardziej odprężającą, pomimo że raczej na mniej niż pół gwizdka byłem w totalnie analityczne rozmyślania zaangażowany. Nie byłem w tym obrazie wewnątrz, przypatrywałem się mu gdzieś z boku, z wyznaczonej przez reżyserkę skrupulatnie perspektywy. Proszę jednak mnie źle nie zrozumieć, bowiem nie angażując się nazbyt mocno, byłem przekonany do zdystansowanej ale jednak więzi z postaciami. Uznaję zatem, że jeśli się wyciszyłem, to spędziłem bardzo produktywnie czas w kinie, podczas seansu oddziałującego na zmysły mało ekscytującą snują z domieszką w finale realizmu magicznego i w drugim planie czułymi figurami męskimi w świecie paradoksalnie zasadniczo patriarchalnym. Mimo że się niemiłosiernie wlecze, to jednak nie przechodzi absolutnie obok.

piątek, 20 czerwca 2025

I Saw the TV Glow / W blasku ekranu (2024) - Jane Schoenbrun

 

Dziwne to było! Doświadczenie raczej w którym nieco się pogubiłem i nie szło prosto, płynnie przebijać się przez kolejne sceny, a poza tym gdy już napisy końcowe zagościły, to po wszystkim nie zdążyłem jego walorów bądź wad z A przegadać, więc tekst powstaje raczej z osobistych wyłącznie, subiektywnych wyłącznie odczuć. Widziałem tutaj smutny film o wrażliwcach uciekających w świat który jednocześnie daje im poczucie bezpieczeństwa jak i niebezpiecznie wzmaga lub utrzymuje w nich pożądany poziom przygnębienia. Przebywają zatem w miejscu o wątpliwej z punktu widzenia dojrzewania wartości, bowiem izolującym i podbijającym do nazbyt wysokiego poziomu poczucie inności, a ta tym samym nie pomaga w prawidłowej socjalizacji - używając terminologii naukowej. Rozgrywający się na przestrzeni lat dwudziestu, podrasowany w kierunku mrocznej psychodelii, barwny i wyrazisty - kontrastowy i fluorescencyjny, wizualnie sterylnie ciekawy, wykorzystujący proste, ale ze smakiem wplecione ilustracyjne detale, raczej bardziej platformowy niż kinowy produkt do głębszej rozkminy, gdyby wlazł pod skórę i mierził, ale tak pobudzająco. Niestety mnie znużył, nie dając mi szans na rozgrzebywanie i dociekanie, mimo że piosenka przewodnia do mnie trafiła, a fragmenty z krzykiem w kawałku z performance’u scenicznego dotarły prawie do kości. Być może nie trafiłem z nastrojem, bo przebywałem wówczas w pewnej dość szarej dziurze emocjonalnej, gdy zdekoncentrowany patrzyłem/korzystałem, jednak mam jakieś skojarzenia zabałaganione, że to o odczuwaniu w powiązaniu z obiektem młodzieńczej fascynacji, kształtowaniu osobowości na fundamencie eskapizmu, banieczki wewnętrznej, więc o grubych reperkusjach (upieram się na ten negatywny oddźwięk) ucieczki od prawdziwego świata ludzi. Paradoksalnie optymistycznie o rozmawianiu z równie odciętymi od realu ziomkami o tym co się czuje i docieraniu do siebie dzięki obecności kogoś drugiego, bliskiego w tym najbardziej intymnym wymiarze bycia w symbiozie duchowej i wyrozumiałości emocjonalnej. Mega pokręcony też sposób by dać do zrozumienia, że jak się dorośnie to traci się niemal kompletnie dziecięcy dar zatapiania się w ekranowej fantazji, ALBO i NIE - patrz finał!

wtorek, 17 czerwca 2025

Materialists / Materialiści (2025) - Celine Song

 

Jestem odrobinę na minus zaskoczony, ale nie dam wprost na maxa, do prawie samego końca tekstu zakładam do zrozumienia, iż rozczarowany po seansie pozostałem. Past Lives jako debiut niezwykle dojrzały podniósł poprzeczkę wysoko i z tej perspektywy oceniając, odbieram drugi film Celine Song jako coś co zapewne da jej mocno do myślenia, gdy krytyka pisząc o drugim, wciąż jako wzorzec urokliwej i wysokiej jakości artystyczno-intelektualnej ten pierwszy będzie przytaczać. Materialiści to nie jest ten sam poziom co Poprzednie życie i nie jest to ten sam gatunek. Stylizacja jest inna, bardziej przystępna i na sukces kasowy nastawiona, a efekt zadowalający, choć temat damsko-męskich relacji, wiązania w pary z jakichś tajemniczych powodów bliski. Rola sytuacji życiowych, zbiegów okoliczności, połączeń przez los pisanych i versus matematyka w miłości, gdzie ONA okazuje się oczywiście, iż nie jest katalogiem oczekiwanych cech, rachunkiem prawdopodobieństwa spinanych, bowiem nawet walory zbieżne nie gwarantują sukcesu w spożyciu pożycia, gdy chemii uczuć nie sposób na zimno, wyrachowanie wyliczyć. Znajdź kogoś przy kim będziesz czuł się wartościowo, szukaj kogoś kto da Ci pożądane poczucie wartości w sferach wielu. Prawdziwe kochanie to sprawdzony przyjaciel w partnerze, który pomaga ale przede wszystkim każdy zmysł uważny posiada i najczęściej bez zbędnych słów rozumie. To nie kalkulacja najzwyczajniej, a cud rozsiewanych fluidów niewidzialnych niewytłumaczalny, więc i taka racjonalistka profesjonalistka w bohaterce tłumiony romantyzm nie jest w stanie obietnicą życia w luksusie zdusić, więc Starsza Swatka idzie nie za głosem rozumu, a serca. Można zatem poczuć fajne w serduszku mrowienie, jak to zazwyczaj bywa gdy na ciepłe romanse się patrzy i marzy, jeśli życie nie zaskoczyło i się po uszy do tej pory nie wpadło, a i można patrzeć w poczuciu spełnienia, gdy się już na zabój pokochało kogoś kto pokochał. :) Niestety jednak pomimo na schodach romantycznego uroku (lubi to Celine, mnie to kupuje), wyszedł banał, motywami w scenariuszu też nazbyt grubą czcionką stylizowany i wyostrzony w dodatku nie do końca aktorstwem z pełnym flowem zagranym - niezbyt fundamentalnie trafionym castingiem myślę wyhamowanym.

P.S. Poza tym wszystkim, jak się uprawia namiętny seks, to chyba nawet najtrwalszy podkład z najbardziej doskonałym makijażem, w najdroższej pościeli się zmaże. A tu się chyba nie zmazał. ;)

piątek, 13 czerwca 2025

Katatonia - Nightmares as Extensions of the Waking State (2025)

 

W Katatonii poważne zmiany. Bez współ-główno-dowodzącego wraz z Jonasem Renske Anders Nyströma pseudonim swego czasu Blakkheim powstał nowy album i przyniósł z początku, po pierwszym moim odsłuchu konsternację, że oto po bardzo dobrze wchodzącym w uszy i głowę Sky Void nagrali krążek przez jaki może z trudem to nie przebrnąłem, ale dość opornie mi się kompozycje z niego w całość z osobna i razem układają, więc pisząc te słowa zaledwie kilka dni po premierze, gdy brakuje jeszcze czasu na wystarczające myślę wątków poskładanie, to mogę na jego kształt i tym samym wartość lekko nosem kręcić. Nie wykluczam bowiem, że postawienie na ciężar i mrok gotycki kosztem związku z melodyjną transową aurą, może spowodować iż poszczególne składowe utworów tak na otwarcie, jak i nawet z czasem nie stworzą spójnej formy. Stanie się wówczas to czego nieco się obawiam, a mianowicie uznam Nightmares as Extensions of the Waking State za album pozbawiony sznytu uwodzicielskiego i być może spodoba mi się jedynie jako intrygująca rzecz, która uparcie może będę zgłębiał, wierząc że to niemożliwe iżby tak doświadczeni aranżacyjnie twórcy zespołowi, stracili swoje ciemne, ale przebojowe jednak moce aranżacyjne. Czyżby tak się stało bowiem zabrakło rzeczonego Balkkheima i w sumie jako jedyny głównie odpowiedzialnym za kształt muzyki ostał się wiecznie skwaszony, choć zapewne sympatyczny przekornie Lord Seth. Na ten moment Nightmares as Extensions of the Waking State brakuje pewnego charakterystycznego dotyku finezji i subtelnych, przynoszących ukojenie momentów, takich jakie jeszcze udało mi się usłyszeć na przykład na promującym album singlu Lilac, ale w większej ilości to tylko pojawiają się one bardzo z rzadka. Nowe zapewne otwarcie jest zdecydowanie trudniejsze do zaakceptowania, gdy więcej ostatnio w Katatonii było odprężenia niż depresyjnego ciśnienia, a "Koszmary jako rozszerzenie stanu czuwania" przynoszą jedynie duży ciężar związany z bólem i cierpieniem, a ja nie pamiętam kiedy ostatnio tak mało po kilku dniach intrygujących cech w kawałkach Katatonii wyczułem. To nie jest póki co słaba płyta, bo póki co ona jeszcze w mojej głowie być może nie nabrała ostatecznego kształtu. Wierze więc słucham - licząc na olśnienie, wszak miewałem nierzadko do czynienia z płytami, które długo nie prądziły, ale jednak zatrybiły by zaprądzić. :)

czwartek, 12 czerwca 2025

Turnstile - Never Enough (2025)

 

To już dzisiaj nowi bezdyskusyjni giganci hardcore-punka, którzy korzenie owe z ogromnym sukcesem połączyli z różnorakimi wpływami ejtisowej klubowej elektroniki, czy też ogólnie szerokiego popu z elementami funky, mając też na uwadze iż bezpośrednio ich styl, to kojarzy się z istotnych względów (muzyczny rozmach) z gwiazdami lat dziewięćdziesiątych - Rage Against the Machine i Faith No More. Można by napisać i nie być w niezgodzie z prawdą śmiało, że Never Enough to taki poprzednik (Glow On) w wersji 2.0, ale nie można też nie dostrzec że krążek sprzed kilku lat zawierał w sobie szerszy przekrój eklektyczny, a to co nagrali obecnie to raczej zasadza się głównie na fundamencie soczystego, gwałtownego pod potrzeby rytmiki u-me-lo-dyj-nia-nej skandowanymi zaśpiewami Brendana Yatesa riffu. Tak zdaje się słyszeć odbierając całościowo manierę Never Enough, iż kombinacje ze stylami nie rozeszły się na poszczególne odmienne inspiracyjnie, a może też i nieco stylistycznie (choć trudno w jakimkolwiek numerze nie odnaleźć ducha Turnstile) kawałki, tylko nasączyły je całościowo obficie. Czuć że ekipa nie tylko dojrzewa aranżacyjnie i nie wyrzuca z siebie energii bez konkretnego celu, ale świadomie fantastycznie bawi się mocą z jaką może oddziaływać zamaszyściej na rzeszę zachwyconych młodych fanów, muzyką poniekąd mało skomplikowana warsztatowo, ale sprzedaną w takiej formule budującej gigantycznie silną więź ze słuchaczem. Odnoszę wrażenie, iż Turnstile to obecnie jedna z niewielu, a na pewno jedyna tak rosnąca na popularności ekipa w środowisku undergroundowej stylówy, która jest nie tylko dostarczycielem emocji muzycznych, ale kapitalnie zagospodarowała klimaty małych, spelunowych, a wręcz lokalsowych (mówię o minimalistycznych akcjach plenerowych) gigów, przenosząc je na dużo większe sceny. To co dzieje się na ich występach na żywca (jakie nie trudno odnaleźć w sieci), to nic innego jak prawdziwy żywioł zmiatający z powierzchni wszelki nasiąknięty sztucznymi pozami artyzm, proponując w zamian znudzonym dzieciakom tak impet, energetyczne doładowanie, jak i poczucie wspólnotowe szaleństwa na poziomie kompletnej, bezpretensjonalnej naturalności. Turnstile to w moich oczach już nie wyłącznie znakomity band poszerzający skale doznań z okolic wspomnianego punku czy hard core'a, ale rodzaj zjawiska kulturowego, a dokładnie subkulturowego i nie zdziwiłbym się gdyby ta tendencja rozwijała się ustawicznie, a po latach zespół ten był wspomniany jako katalizator zmian - a przynajmniej ekipa, która na nowo przyniosła w muzyce atmosferę znaną sprzed lat, kiedy to właśnie trendy nie tylko ogólnie muzyczne, ale i same pojedyncze zespoły kształtowały mody subkulturowe. Wracając jednak do czystej kwestii muzycznej, a porzucając śmiałe dywagacje socjologiczne, to Turnstile na nowym krążku wali w pysk, rozpętuje burze, dymy prowokuje, ale i dostarcza w tym tumulcie materiału do fajnych emocjonalnych refleksji oraz karmi mnie jako fana gęstą ilością smaczków, jakie zapewne w wydaniu koncertowym giną najzwyczajniej pod energetycznym vibem, ale gdy słucha się jej na dobrym sprzęcie w domowym zaciszu, to są mega wyraźne i oferują mega satysfakcję, obcowania z dźwiękami tylko pozornie nieskomplikowanymi. Mam tu na myśli te wszystkie drobne akcje rytmiczne, w których perkusista i basista wspólnie tworzą zajebisty podkład pod chwytliwe, ale jednako zawadiackie linie melodyczne wokalu i wyraziste, esencjonalne riffy. Moc i pomysłowość - to oprócz zacierania granic pomiędzy fanami, a artystami najsilniejsza broń Turnstile w rozszerzaniu swoich zasięgów. Będę się tym nasycał już wkrótce w wersji live w stolicy!

środa, 11 czerwca 2025

Volbeat - God of Angels Trust (2025)

 

Volbeat w zasadzie nic się nie zmieniając, to w szczegółach przechodzi swoje małe metamorfozy, a zdaje się na ich kształt tak wpływ ma wizja oczywiście lidera, jak zmiany w składzie, które zresztą też pod wizję szefa można podciągnąć. Zatem twarze nowe wnoszą na tyle świeżości, na ile pozwala im Michael Poulsen, a realizują rzecz jasna jego koncepcję "rozwoju" zespołu, jak najbardziej w sensie może nie ewolucji czysto muzycznej, jak powiększania bazy fanów. Stąd Volbeat jest dzisiaj nieporównywalnie bardziej rozpoznawalny niż te kilka lat temu, a fanbaza to już nie wyłącznie pasjonaci-farciarze, którzy gdzieś Volbeat w metalowo-rockowym pół mainstreamie wyszukali, ale też wszyscy Ci którzy nie żyjąc na co dzień nutą, lubią od czasu do czasu dać jej się pochłonąć. Nie mam żadnych wątpliwości iż God of Angels Trust jest równie udaną płyta, jak wydana ponad cztery lata temu, świetna także na tle najlepszych dokonań ekipy Duńczyka Servant Of The Mind. Prawdopodobnie na to oczywiste przez pryzmat ciągłości quasi ewolucyjnej porównanie ma wpływ fakt, że tutaj też świetnie ze sobą współżyją numery o charakterystyce metalowej, gdzie liczy się konkretny mocarny riff, coraz bliższy myślę wzorcom jakie przynosi obecnie popkulturze wciąż przyciągająca na stadiony grube dziesiątki tysięcy maniaków Metallica, z klimatami bliższymi rockabilly - z jakimi Volbeat za sprawą nie wyłącznie wokalu Poulsena jest kojarzony. Słyszę tutaj tak samo dużo motywów jakich nie powstydziłyby się popularne kapele rockowe z okolic przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak i równie silne akcenty dopieszczonego maniera rockową, niemal czystego thrash metalu - czasem z udziałem gęstego, agresywnego bicia perkusyjnego. Odnoszę też wrażenie, że Volbeat dorzucił do tej mieszanki przywodzącej na myśl poprzednią płytę, też pomysły jakie wykorzystywał w pierwszej fazie istnienia, a najbardziej ku tej refleksji czynnikiem przywodzącym jest Time Will Heal - kawałek jaki idealnie odnalazłby się tak na drugim, trzecim czy czwartym długograju, jak na kilku kolejnych jeszcze. Fajny, przesiąknięty emocjonalnym serduszkiem utworek, który jednak odczuwalnie jest tak bardziej miękki, jak mniej rock'n'rollowym groovem nasączony od na przykład następującego po nim Better Be Fueled Than Tamed. Innymi słowy na najnowszym krążku Volbeat jest wszystko to do czego już przyzwyczaili, z brakiem jakiejkolwiek większej zaskoczki, bowiem bywało drzewiej że pojawiało się w programach albumów coś, co cokolwiek odświeżało charakterystykę ich stylu. Tym razem czegoś takiego nie uświadczyłem - biorąc pod uwagę także zamykający stawkę, trochę rzewny, trochę epicki Lonely Fields. Bowiem takich hybryd to ekipa Poulsena ma w swoim katalogu sporo. Kolejny raz tym samym proponują miłe granie do samochodu i może dobrze towarzyszące porannemu procesowi przygotowywania śniadania, nim kawa jeszcze zostanie zaparzona. Zero grubszej krytyki - wciąż ich lubię i czasem z ich propozycji korzystam. 

czwartek, 5 czerwca 2025

Los pequeños amores / Małe miłości - Celia Rico Clavellino

 


A gdy mnie sen na początku seansu w ciasnej przestrzeni kina studyjnego trzy razy zmorzy, to Ty mnie szturchnij tyle razy ile potrzeba, abym nie przespał seansu który zwyczajnie na taką wstydliwie lekceważącą reakcję nie zasługuje, bowiem ta kameralna opowieść o relacji dojrzałej wiekowo, wycofanej pomimo waloru inteligencji córki i szorstkiej pozornie w obyciu dominującej matki posiada urok niezaprzeczalny, pomimo (
a może przede wszystkim dlatego) iż nie należy do żadnej z kategorii kina wprost ekscytującego. Jego siła to to co bezpośrednio niewypowiedziane, a zawarte pomiędzy zdaniami i słowami, w gestach, spojrzeniach oraz emocjach podskórnych. W czułości i opiekuńczości zawoalowanej, w poczuciu humoru niedosłownym tylko podszytym sugestiami emocjonalnymi, narracji subtelnie wzruszającej - klimacie upalnej południowej Hiszpanii również. Relaksującej (dlatego myślę przysypiałem :)) atmosferze, wrażliwości i jakby to nie zabrzmiało wykluczająco oryginalnej zwyczajności postaci, fantastycznie obsadzonych aktorów grze doskonałej, która budowała we mnie poczucie obcowania z pełną naturalnością, wreszcie oczywistej wzajemnej miłości bohaterek, nie potrafiących jednak w taki sposób i w takich proporcjach okazywać jej wylewnie. W realiach codzienności, rytuałach dnia się w gorącym słońcu snującego, podczas czynności prozaicznych ale koniecznych, które wypełniają na szczęście przestrzeń jaka niepotrzebnie mogłaby w innych okolicznościach zostać zainfekowana wzajemnymi pretensjami niosącymi niebezpieczeństwo rozgrzebywania bez późniejszego bałaganu posprzątania. Bowiem zdaje się lepiej być po prostu obecnym w znajomym o emocjach i uczuciach milczeniu, tudzież komunikacji werbalnej praktycznie zastępczej, niżby szukać wyjaśnień, bez przez charakterologiczne czy temperamentu różnice możliwych do przepracowania. Tak sobie z kina wychodząc chyba o tym co widziałem, a dzięki uważności partnerki czego nie przedrzemałem myślałem. Choć nie dam tu słowa że tak na pewno było, bowiem byłem na tyle oczekiwanym z utęsknieniem dniem ekscytującym zahipnotyzowany, że trudno było mi na właściwe skupienie na kinie wysokiego stężenia intymnych kobiecych właściwości. 

P.S. Ku potrzebie dwupłciowej kompletności spostrzeżeń dodam co z uwagą wysłuchałem, że ONA wplotłaby wątek samotności i potrzeby bliskości tych dwóch kobiet. Córki, spragnionej i szukającej miłości, mimo pełnego pasji i nauki życia, mającej poczucie straconej młodości i matki żyjącej w wielkim domu, pozornie twardej i kąśliwej, a tym samym tak uroczo nieporadnej w okazywaniu uczuć córce. O pojednaniu, choć nie znamy szczegółów ich wzajemnej relacji, o umiejętności rozmawiania, kiedy nie ma już tak naprawdę nic do powiedzenia, a może właśnie wszystko o czym powiedzieć wreszcie należy, o wielkiej dumie z osiągnięć własnego dziecka, dumie skrytej, którą łatwiej okazać przy obcych ludziach, którą trudno okazać wprost - ta scena, jak córka podsłuchuje rozmowę matki i tego młodego robotnika. Jest wtedy taka szczęśliwa, bo matka nie szczędzi jej pochwał.

wtorek, 3 czerwca 2025

Hey - [sic!] (2001)

 

Za ciosem bardzo Was proszę! Podążam za impulsem, gdyż kręcą się od dni kilku u mnie albumy Hey na potęgę i póki jest materiał analityczno-refleksyjny to należy się nim dzielić, by nie zapomnieć, a dokładnie móc sobie odczucia za jakiś czas przypomnieć, gdy odtworzy się w głowie tekst wystukany w klawiaturze. [sic!] startuje z kopa bardzo gitarowym impetem, a samo brzmienie aż zdaje się przesadnie podkręcone, ale to w sumie tylko wejście na ostro z riffem z kategorii konkrecik, bowiem dalej jedziemy na basowym szkielecie wyrazistym, perka klepie tak że czuje się ze klepie, a gitarki wycinają fajne motywy (kawałek tytułowy, Cisza, ja i czas itd. dalej w sumie), choć moment oddechu przychodzi dość szybko gdy wpływa Romans petitem - piękny, bo nie tylko błyskotliwie inteligentny tekst, czy mój ulubiony lirycznie i pod względem wystukiwania rytmu Prelud deszczowy, zaraz przełamany bardzo klasycznie w klimacie Hey(a) wiosłowanym i zrazu klimatem głębszym podszyty Mikomoto - król pereł czy numer/cover ale brzmiący bardzo tak jak bardzo brzmieć klasycznie po swojemu gdy ma ochotę potrafi Hey (linie wokalne Kaśki). Jednak najlepsze co kryje się na szóstym krążku (jednym z najlepszym w ogóle), to Z rejsetru strasznych snów - numer z wielu względów przeszywający i hipnotyzujący, ale najbardziej z powodu tego jak go interpretuje Nosowska wchodząc w ten półszeptany motyw. Kawałek który wciąga, a wręcz zasysa i rośnie, a na finał proponuje nie tylko Kaśki chrypkę w najlepszym stylu, ale i wioseł niezwykłe harmonie - zostając z człowiekiem po ucichnięciu pisków, sprzęgnięć. Byłbym jednako nie w stu procentach uczciwy gdybym natychmiast nie dodał, iż może ulubionym wymieniony, ale najbardziej wyróżniającym to wiadomka - Cudzoziemka w raju kobiet - Pan wygrał bon, a Pani Fiat! Taki vibe, pomysł koncepcyjny level mistrz, kontynuowany nie mniej oryginalną i jeszcze odleglejszą od gitarowej szorstkości Fotografią. [sic!] posiada to coś, zresztą to coś co zawsze skłania do pochylenia się nad albumem Hey nie wyłącznie jako rozrywką muzyczną, a oczywiście mam na myśli tak doskonałe obserwacyjne, publicystyczne spojrzenia obudowane niepodrabialnym stylem lirycznym, ale też bardziej osobistymi, intymnymi tekstami (Dolly) i korzystaniem z gigantycznej wyobraźni w kwestii instrumentalnej. Sztosiwo i tyle!

P.S. Nie ma powodu by to czego zaindeksowanego nie wymieniłem, nie zasługiwało na uwagę. To czego nie wymieniłem też na nią zasługuje - kto zna i rozumie wie, że wybór najlepszego z najlepszych jest tak kwestią subiektywną związaną z gustami, jak i chwilami, nastrojami powiązanego momentu. 

poniedziałek, 2 czerwca 2025

Hey - Music Music (2003)

 

Się w moim podejściu do Hey(a) dzieje, choć nie dzieje się nic co by nie było kompletnie brane pod uwagę jako niemożliwe (Hey grupa nie znająca granic), bo stare albumy Hey to siedzą mi tak do wysokości "znaku zapytania" stale i bez uwag, choć może debiut najbardziej rozpoznawalny ma swoje jeszcze mniej błyskotliwe muzycznie momenty, ale pomiędzy Ho! a wspomnianym to wydarzyły się w wymiarze postępu i dojrzałości sytuacje wybitne. Nie będę miał też zapewne uwag gdy podejdę na nowo do Karmy i krążka który sobie zapamiętałem jako "stop", ale od [sic!] przez położony teraz pod szkiełko i oko nienaukowe Mariusza album, to ja wówczas gdy wbijał na rynek podchodziłem raczej z dystansem, a dziś na seryjnie serio jestem nim zachwycony. Może z zachwytu nie mlaskałem gdy pierwszy raz odsłuchiwałem, ale jednak nie pamiętam bym odnalazł na nim powód by się na ekipę Banacha i Nosowskiej zwiesił - zwyczajnie nie kręciłem się jak oszalały w nieszablonowym rocku wtedy tak na tyle mocno, bym został przy pro ewolucyjnym kierunku (nie gramy już polskiego grunge'u). Nie obraziłem się, ale i nie czułem potrzeby głębszego eksplorowania nowych dokonań szczecinian, zatem naturalnie zsunęli się na margines, a ja obecnie otrzymuje tym samym dowód w postaci argumentu do przekonania, że im człowiek starszy i mniej radykalny, tym więcej zauważa i zdecydowanie na tym korzysta, bowiem napisać że Music Music jest czymś na polskim rynku muzycznym (tak teraz, jak i tym bardziej gdy miał premierę) zwyczajnym, a tym bardziej niezasługujących na ochy i achy, to wstydzić się tych przekonań za jakiś czas - gdy w końcu do tej wielkości się dojrzeje. Stwierdzam więc na początku czerwca roku 2025, iż wiadomo Kaśki teksty sztos i za nią często i gęsto w takim stylu długo długo nic, co jest oczywistością najoczywistszą, ale poza tym segmentem jej geniuszu, to jest tu jeszcze geniusz eklektyzmu aranżacyjnego, produkcyjnego ochoczo korzystającego z szerokiego zasobu inspiracji gatunkowych. Music Music nie jest z jednej strony przegięty, jest dość oszczędny ale nie ascetyczny, jednakowoż przebogaty w smaczki, detaliki przezajebiste, a rozstrzał stylistyczny kompozycji kompletnie nie powoduje iż ma się wrażenie słuchania płyty niespójnej, bowiem wszystko się spina idealnie i różne odcienie alternatywy około rockowej współistnieją tutaj w kapitalnej harmonii, kiedy nawet po cudownie milutkim instrumentalnie Mru-Mru wchodzi największa zaskoczka, bo niemal hiphopowo podszyty, twardy (wyrazisty) rytmicznie Mehehe. Słucham i z podziwu nie wychodzę - wpadłem czuję w Hey po latach jeszcze bardziej niżbym w nim był rozsmakowany gdy wszyscy stylizowani na rockowo smarkacze w nim siedzieli. Jezusie co tu na ten przykład w takiej niby prostocie Morf&Na się wyprawia z dęciaków sznytem, czy w banalnych niby tylko pozornie akustykach na  Moogie (takich plumkań czarownych jest tu znakomita przecież większość) to ja nie wierzę - że w odpowiednim momencie i jeszcze długo po nim nie z-czaiłem. Głupim albo głuchym. ;)

Drukuj