poniedziałek, 25 października 2021

Blue Bayou (2021) - Justin Chon

 

Te pływające ujęcia z kamery trzymanej bez podparcia bezpośrednio w łapie, to zakładam ukłon w stronę maniery Emmanuela Lubezkiego - stylistyki tak wyeksploatowanej mocno ostatnio w np. filmach Terrence'a Malica. Zaś forma ogólna ekspozycji obrazu przywodzi na myśl kino z pogranicza po amerykańsku niezależnego i ambitnie aspirującego odłamu hollywoodzkiego. Mam tu na myśli fakt, iż film Justina Chona (także główna rola) sprawia wrażenie wprost korzystającego z formuły dotykającej widza emocjonalnie, ale i sztuki próbującej efektywnie i twórczo zatopić się w artyzmie (te wszystkie zabiegi wizualne przeplatające się przez cały czas projekcji). Ma zatem widz do czynienia z życiowym pejzażem surowym, ale też niepozbawionym wartościowego poetyckiego piękna. Niby teoretycznie przesyt lub bez ogródek formalny bałagan za takim połączeniem się skrywa, a jednak kiedy z intuicją na ekran przeniesiony, to konstrukcję obrazu urozmaica i dopieszcza, gdyż mocno na zmysły oddziałując, intensywnych przeżyć wewnętrznych dostarcza. Justin Chon okazuje się niestety jednak nie w pełni nad architekturą całości panować, więc podczas seansu z mieszanymi odczuciami się mierzyłem. Temat przewodni o społecznym charakterze (deportacje), bohaterami ludzie wciąż bardzo młodzi, a już z ogromnym ciężarem życiowych doświadczeń, wynikających z trudnej czy skomplikowanej przeszłości, decyzji od nich niezależnych czy też tych dla odmiany świadomych - jednych i drugich często niedojrzałych. Aktów wolnej dorosłej woli, podejmowanych także pod wpływem impulsu, z których reperkusjami teraz muszą się mierzyć. Pomimo to, wiążąc z trudnością koniec z końcem, trawiąc przeszłość w teraźniejszym materialnym niedostatku, są wrażliwi oraz nawzajem pełni miłości i empatii. Ich codzienne wyzwania, to oprócz starania się o zapewnienie pełnego żołądka i w miarę możliwości realizację minimum innych podstawowych potrzeb, to także troskliwa opieka i ochrona. Jest to więc film prawdziwy i nakręcony wprost z trzewi, bo nie ukrywa i nie oszukuje o trudnościach opowiadając, jak i film poniekąd optymistyczny, bowiem smutku nie szczędząc, pod obfitą warstwą żalu i cierpienia, ekspozycji ciepła w relacjach rodzinnych nie unika. To jednak tylko początek tej historii, bo stonowane egzystencjalne otwarcie może nieco w błąd wprowadzać i wprost na trop problematyki wieść bocznymi ścieżkami. Nie trzeba mimo to długo czekać, aby wejść na właściwą orbitę i z niej obserwować dramat jaki w epicentrum się odgrywa. Przyglądać się jak z kameralnych trudności tworzy się ogromny młyn – węzeł z kilku przypadków i masy konsekwencji, w który zbyt wiele osób zamieszane, aby łatwo ten supeł rozplątać. Tym bardziej że kolejne splątania na bieżąco są dodawane, skutkiem czego im dalej w las, tym las gęstszy. Nie ma tu żadnych wątków błahych, ale za dużo jednak grzybków w tym barszczu i narracja cierpi na rytm chaotycznie falujący. Raz wydźwięk bardziej jest refleksyjny, by za chwilę stać się dramatyczny lub wprost tragiczny – i tak od startu do końca. Problem w tym, że niełatwo utrzymać wciągający rytm w takim układzie i tutaj scenariusz cierpi i widz na tym wiele traci, gdyż reżyser tonacjami żonglując i klimat aranżując nie zawsze w odpowiedni ton trafia. Mimo wszystko polecam, szczególnie lubiącym takie natchnione doły z małym promykiem optymizmu i dużą kroplą melodramy na finał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj