wtorek, 5 października 2021

Paradise Lost - Shades of God (1992)

 

Uprzejmie donoszę, iż właśnie w niemal ekspresowym tempie pochłaniam oficjalną biografię Paradise Lost i poczułem że gotów jestem, aby dodać do archiwum osobistą refleksję (na której co jasne obecnie, odbija się echo tekstu Davida E. Gehlke) odnośnie Shades of God, czyli albumu, który poprzedzał wydanie dwóch najgłośniejszych płyt w dorobku ekipy z Halifax i tak często przez fanów surowego oblicza metalowej nuty traktowany jest w dorobku PL, niczym (he he) w równie burzliwej karierze Metalliki Kill ’Em All. Uprzejmie dodaję, że ja przygodę z Anglikami rozpocząłem od Icon i z wypiekami na trądzikowej mordzie kontynuowałem wraz z Draconian Times i przez jeszcze kilka lat (choć trądzik wraz z wypiekami znikał) nawet przez może jeszcze dekadę. Dokładnie do czasu aż wpierw wpieprzyli się w totalną muzyczną mieliznę z fatalną w skutki ochotą na mainstreamową pop popularność i za moment próby nieszczerego powrotu do ostrzejszych brzmień, którymi uparcie przekonywali i w końcu przekonali mnie dopiero na wysokości Faith Divides Us - Death Unites Us. Ale nie o tym tutaj - tutaj o płycie która nie zajmuje miejsca tak blisko mojego serduszka jak odpowiednio albumy z 93-ego i 95-ego roku, ale jest mi w miarę bliska, mimo że w zupełnie inny sposób. Brak chronologii w poznawaniu dorobku PL przez zbyt późne wyłapanie ich w początkowej fazie zachłyśnięcia się metalem, uznaję za wstyd mój osobisty i tym samym powód niekoniecznie właściwego zrozumienia jej znaczenia i wychwycenia drzemiących w jej jak na "gotyckie" standardy krwistych trzewiach walorów. Zatem spojrzenie z perspektywy biograficznej opowieści postrzegam za znaczącą pomoc w otwarciu szerzej oczu niż do tej pory zdołałem. Od zawsze uważałem że Shades of God brzmi jak demówka Icon, gdyż to kopalnia motywów, jakie w dojrzalej formie słychać na ikonicznym krążku. Podobieństwa są oczywiste, a różnica leży w aranżacjach, które na albumie z 92-ego tkwią wciąż w doom death metalowych konstrukcjach - bardzo wolno/bardzo szybko z wyeksponowaniem basowego bulgotu i growlu Holmesa. Natomiast same melodie i solówki to kopia niemal jeden do jednego, z tym że tutaj w surowym anturażu i węszę że gdyby już wówczas producent pochwycił odważniej  nieopierzonych jeszcze muzyków za rączki, to kawałki z potencjałem stałyby się kawałkami z potencjałem w rozkwicie, a nie tylko w fazie pączkowania. Tak czy inaczej, co się odwlecze to nie uciecze i dobra producencka robota pozwoliła już za rok z okładem cieszyć się Shades of God w wersji zdecydowanie ulepszonej. Dziś więc SoG jawi się jako album pomost i takim go zapamiętam, bo nie bardzo mam już ochotę do niego powracać. Powyżej (tak jak potrafiłem) wyjaśniłem dlaczego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj