piątek, 22 października 2021

Dimmu Borgir - Enthrone Darkness Triumphant (1997)

 


Za to co poniżej spisane, całkowitą odpowiedzialność biorę, bo każde słowo zostało wyważone, by (takie moje przekonanie) bez odrobiny wstydu czy nawet grama poczucia zażenowania stawić czoła przeszłości, gdyż przyznaję że pierwsze moje bardziej świadome kontakty z black metalem, to jego druga fala i to w tej mezaliansowej symfonicznej odmianie. Zresztą niby czego się wstydzić? Dlaczego mógłbym mieć podejrzenia, że to krępująca niedyskrecja, tak bezpośrednio spowiadać się z muzycznych fascynacji? Tym bardziej, że nie byłem jednym z niewielu, którzy opętani zostali tym co usłyszeli na Enthrone Darkness Triumphant. Ja przynajmniej nie kojarzę recenzji krytycznej - ja nawet nie przypuszczam by taka istniała, choć rzecz oczywista wszystkich recenzji krajowych nawet nie poznałem. To był wówczas album petarda i uznawanie zarówno jego jak i Dimmu Borgir za zjawisko z wielkim potencjałem było normą. Album określano jako dzieło, a formuła w jakim nagrany sztuką. Dziką, wściekłą i majestatyczną symfonią, zagraną z szalonym kopem i pulsującą energią. Krążkiem który był dla Norwegów gigantycznym przeskokiem jakościowym, bowiem zawierał pierdyliard nowych pomysłów, ale nie był przez to przez przesyt niestrawny, jak i produkcja brzmienia oraz aranżacja spiętrzonych dźwięków powodowała rozsadzanie membran i okazywała się w black metalowej konwencji nastawionej na programową surowość, aktem burzenia dotychczasowej (niepodpisanej akurat krwią z otwartych żył) umowy. To jedno (pasja) i drugie (produkcja) było diabelnie ważne, ale najważniejsze i tak były same kompozycje - bez znakomitych struktur sam perfekcyjnie ukręcony sound przecież wrażenia by nie zrobił. Co dodatkowo cholernie istotne, to fakt że każda z nich jest wyjątkowa i od pierwszego odsłuchu zapamiętywalna, a to akurat w stylistyce BM sytuacja rzadka. To też jakakolwiek krytyka która ewentualnie zaraz po premierze, a już po kilku latach od niej by się nie pojawiała, to uderzała właśnie w tą chwytliwość motywów zatopionych przecież we wciąż wrzącej blackowej smole. Zatem nawiązując do wstępnej deklaracji, ja też dzisiaj, pomimo absolutnie już słabej więzi z czarną estetyką, jestem pod kolosalnym wrażeniem tego co prawie ćwierć wieku temu Norwegowie nagrali i póki w przyszłości każdy kontakt z Enthrone Darkness Triumphant będzie budził we mnie tak silnie ekscytujące emocje, tak będę do końca stał murem za jego majestatem. Zupełnie inaczej już grubo od ponad dekady myślę o późniejszych materiałach Dimmu Borgir. Uznając w kontekście całej dyskografii opisywany krążek perłą na wysypisku śmieci, a ewolucję hordy jej zasadniczo deewolucją - a z pewnością powolnym zapadaniem się w mule monotonii, bądź wprost komercyjnym zatracaniu w tandecie. Rzekłem! Teraz mnie smażcie, albo łaskotajcie pod paszką. :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj