środa, 6 października 2021

Evergrey - Solitude, Dominance, Tragedy (1999)

 


Przybyli w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych z dość konwencjonalnych rejonów dark/power-metalowych, by już przy okazji swojej drugiej płyty zadziwić nie tylko Mariusza, ale ogólnie całą scenę progresywnego metalu i hard rocka oraz naturalnie piszących o niej dziennikarzy. W sumie to mnie tak z ręką na sercu stwierdzając, to zadziwić nie mogli, gdyż debiutu w momencie premiery Solitude, Dominance, Tragedy nie znałem i własną o dwójce opinię kształtowałem niejako z zaskoczenia, a właściwie bez jakichkolwiek oczekiwań czy naleciałości z niedawnej przeszłości. Wpadłem po prostu na zajawkę (recenzja, wywiad) w jednym z popularnych magazynów o profilu metalowym, zaciekawiłem się i drogą kupna nabyłem krążek, by przez wiele godzin, dni, a potem miesięcy z niekłamaną przyjemnością systematycznie wchodzić w muzyczną zawartość Solitude, Dominance, Tragedy. W dark metalowej, czy właściwie progresywno-dark metalowej niszy niewiele już wówczas nazw mnie interesowało, bo przejadać się zaczęły te wszystkie bandy, które klawiszowym mrokiem i ciężkimi riffami popularność sobie wykuły. Stąd może przesiąknięta subtelnymi emocjami heavy progresja spod znaku Evergrey tak mocno w głowie mi namieszała, a sam doskonały wokal Toma S. Englunda znacząco przyczynił się do tego (poprzez głębokie zauroczenie) długotrwałego zapatrzenia. Englund to zjawisko i linie wokalne jakimi czarował na morze superlatyw zasługują. Do tego piękne aranżacje doskonale współgrały z jego naturalnymi wokalnymi predyspozycjami, przez co (wymienię wybrane przykłady), takie kompozycje jak sprofilowany mocno orkiestracyjnie, choć unikający użycia wyszukanego symfonicznego instrumentarium Solitude Within, dalej podniosły, ale też aranżacyjnie pomysłowy i bogaty Nosferatu, wykorzystujący sample i wrażliwość melodyczną The Shocking Truth, mocarny, a nawet wręcz kapitalnie dudniący A Scattered Me, jak także rozpędzający się i siekący konkretnym galopującym riffem i zakręconymi ozdobnikami She Speaks to the Dead oraz (żeby nie opisywać wszystkiego) urokliwy quasi akustyczny Words Mean Nothing (te wokale - miodzio!) i zamykający album, fantastycznie rozwijający temat The Corey Curse, okazały się dla mnie czymś więcej niż tylko kolejnymi numerami w indeksie. Zżyłem się z nimi, zaistniały jako bardzo bliskie nie tylko na poziomie wrażliwości jaką wtedy przejawiałem, ale i stały się balsamem na uszy strudzone obcowaniem ze stuffem brutalnym czy nawet totalnie ekstremalnym. Stanowiły muzykę o dużych ambicjach, świetnym warsztacie instrumentalnym i kompozytorskim, a ponadto wybornie wiązały heavy metalową tradycję z wysoko rozwiniętą wyobraźnią i wyczuciem klimatu. Z tej racji album ten, to w mojej kolekcji już od lat materiał klasyczny i tylko przykro mi że Evergrey dzisiaj to już inna formuła, która potrafi zachwycić, ale jedynie przez kilka premierowych odsłuchów, bowiem jest nazbyt przewidywalna i przebojowa, przez co w dłuższym kontakcie jest zdolna za szybko się osłuchać. O czym daję do zrozumienia przy okazji każdego nowego materiału jaki uparcie sprawdzam, po czym właśnie próbuję wciąż tymi samymi słowami opisać jego charakter. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj