niedziela, 14 lipca 2013

Porcupine Tree – In Absentia (2002)




Nie tylko sentymentalnie w rejony muzyczne gdzie emocjonalna głębia podparta nietuzinkowymi umiejętnościami osiąga wyżyny, od ponad dekady systematycznie się udaje. Ten album jest dla mnie bezwzględnie wyjątkowy. In Absentia otworzyła mi bowiem oczy na scenę ogólnie progresywną określaną, jednak dzięki trafnemu zbilansowaniu pomiędzy progresywnym, często w gatunku bliskim megalomanii rozpasaniem instrumentalistów, a zwartą formą bardziej charakterystyczną dla twardego rocka - nie pchnęła na szczęście ku rejonom zbyt sztucznie wydumanej retoryki. To kapitalne wyczucie formuły zaowocowało krążkiem pełnym zarazem mocarnej dynamiki, solidnej struktury riffów jak i melancholijnych wycieczek jakie fundują klawisze czy gitarowe solówki, a sekcja rytmiczna o wspaniałym pulsie wzniosła szkielet, który przez grubo sześćdziesiąt minut nie pozwala na pojawienie się uczucia monotonii, trzymając formę In Absentii w permanentnym napięciu. Album to dla mnie skończony, dzieło ponadczasowe otwierające dla Jeżozwierzy nowy rozdział w ich karierze. Rezygnując z typowej często niestety zbyt ciężkostrawnej progresywnej treści na rzecz zwartych jednak niepozbawionych powietrza struktur, tchnęli powiew świeżości w swój styl, a mnie w końcu do siebie tak w pełni przekonali!

2 komentarze:

  1. Jedyny album Porcupine Tree, który toleruję. Niestety, moim zdaniem, Steven Wilson gra zbyt technicznie, skupia się jedynie na profesjonalizmie, nie dodając muzyce emocjonalności, która jest tak samo ważna, jak warsztat. "Heartattack in a Layby" to mimo wszystko dla mnie perełka. Swoją drogą, gdzie słyszysz tam brak monotonii? Mnie Porcupine Tree bardzo nudzi, ale może tylko mnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten album trwa 70 minut, jakby był monotonny to już po nastu minutach byłby wyłączony. :)

      Usuń

Drukuj