wtorek, 15 października 2013

A Perfect Circle - Mer De Noms (2000)




Zainspirowany szumem bieżącym wokół A Perfect Circle słów kilka w temacie Mer De Noms skreślić zapragnąłem. Intensywne w internetu sieci życie wieści o nadchodzącym zbiorze w rodzaju "the best" spore zamieszanie poczyniło, bowiem w pewnym sensie trudno zrozumieć artystyczną podstawę takiego kroku. Chyba że (i tu to prawdę mówiąc oczywiste się zdaje), iż krok to z punktu widzenia marketingowego uzasadniony, jeśliby zbiór ów miał być jakoby przypomnieniem nazwy tej w zapomnienie popadającej formacji, a w sukurs za nim nowy krążek od czasu jakiegoś nieśmiało zapowiadany na rynku by zaistniał. Innego wyjaśnienia nie jestem w stanie przyjąć, gdyż dwu albumowy autorski dorobek zbyt mizerny jeszcze w sensie ilościowym, by takimi megalomańskimi posunięciami był podsumowany - o co mimo wszystko tych zasłużonych muzyków nie podejrzewam. Rys historyczny, znaczy jak do życia ów ansambl został powołany sobie daruje, bo ja typ co Wikipedii wklejać w łamy swego bloga nie zwykł. Jak ktoś zainteresowany, jego znajomość tematu skromna, a ciekawość spora sam pewnie z nazwiskami sygnującymi nazwę grupy się zapozna. Do rzeczy, a w słowach co klasę lub lans posiadają do meritum! Otwarcie nowego milenium to czas, kiedy debiut A Perfect Circle na półki muzycznych salonów zawitał, a ja znając jego pochodzenie z drżącymi łapskami i podnieceniem ogromnym, podczas z buta powrotu ze sklepu, mlaskając z rozkoszy pierwszy fragmentaryczny odsłuch robiłem. Spodziewałem się naprawdę wiele i tyle właśnie otrzymałem. Jednoznaczna dominacja wokalnej maestrii tutaj w przekonaniu moim sednem krążka, odczucie wyraźnej maniery o toolowskim pochodzeniu. Jednako pomimo tego pokrewieństwa sztuka ekipie APC się udała wyjątkowa - znaleźli własną niszę do eksploracji głębokiej gotową. Pełną pasjonującej dramaturgii, surowego dystansu, trudno definiowalnej osobliwej aury ale i subtelnej wrażliwości. Spokojne, miarowe odkrywanie przestrzeni malowanej intrygującymi dźwiękami pochłonęło mnie bez reszty, a efekt prac studyjnych grupy towarzyszy mi do dzisiaj z zadziwiającą systematycznością. Zatem gdybym po tych dziesięciu latach od premiery ostatniego autorskiego dzieła, świeżym atrakcyjnym LP został przez tych magików obdarowany, bezwzględnie czułbym się fanem co najmniej na czas jakiś ponownie spełnionym. Mnie przecież tak niewiele potrzeba! :)

P.S. Pamiętam i często wracam do klipu Judith i tej kultowej sceny kiedy to Paz Lenchantin związuje włosy. Metafizyczne niemal doświadczenie!

3 komentarze:

  1. Cholernie długo ignorowałem ten zespół i nawet do końca nie wiem dlaczego :) W końcu jednak walnęło mnie jak z torpedy. A klip do Judith jest świetny. Sam kawałek idealnie by mi się wpasował jako soundtrack do jakiegoś filmu o superbohaterach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klip do Judith to przecież robota Davida Finchera, więc klasa musiała być. :) Nie wiem czy znasz Soen (Cognitive, Tellurian) polecam!

      Usuń
    2. Zaskoczyłeś mnie z tym Fincherem! A Soen znam, nawet przyjemne granie ;)

      Usuń

Drukuj